Reklama
Reklama

Anna Kalczyńska: Boję się momentu, gdy dzieci wyfruną z gniazda

Anna Kalczyńska (42 l.), prowadząca "Dzień dobry TVN", przyznaje, że nie planowała dużej rodziny. Kiedy jednak poznała Macieja Maciejowskiego (43 l.), członka zarządu TVN, wiedziała, że to idealny kandydat na męża i ojca. "Boję się momentu, gdy dzieci wyfruną z gniazda, a my z mężem zostaniemy sami. Będzie to na pewno moment weryfikacji, czy wciąż jesteśmy dla siebie interesujący" - mówi.

Powiedziała pani kiedyś: "Im więcej dzieci, tym więcej miłości". Rzeczywiście tak jest?

- To jest absolutnie niezwykłe i wyjątkowe, że miłość mnoży się poprzez dzielenie (śmiech). Zanim pojawiły się kolejne pociechy, nie do końca w to wierzyłam... Pierwsze dziecko jest zawsze wyczekane, wymodlone - tak było z moim najstarszym synem, Jasiem. Ale kolejna ciąża mnie zaskoczyła. Zaczęłam się zastanawiać, jaką będę mamą, czy zdołam podzielić uwagę między dzieci. Szybko okazało się, że tej miłości wciąż przybywa. Kiedy urodziła się trzecia pociecha, rozmyślałam, czy będą zazdrosne o siebie. Oczywiście, jak w każdym rodzeństwie, zdarzają się między nimi niesnaski, ale nie wynikają one z faktu, że to ja nie mam dla nich czasu.

Reklama

Posiadanie gromadki dzieci nie jest zbyt częste w świecie show-biznesu.

- W moim środowisku duże rodziny do niedawna były rzadkością. Mówię przede wszystkim o aktywnych dziennikarkach. W redakcji jako pierwsza zdecydowałam się na taki krok i było to dla wielu osób sporym zaskoczeniem, żeby nie powiedzieć szokiem. Słyszałam komentarze: "Dopiero co byłaś na macierzyńskim". Teraz z radością obserwuję, że posiadanie licznego potomstwa jest coraz częstsze. Takie rodziny to wielkie szczęście i coraz więcej kobiet przekonuje się, że da się pogodzić pracę i rozwój z opieką nad najbliższymi.

Pani długo nie mogła trafić na mężczyznę, z którym chciałaby stworzyć dom.

- Faktycznie, nie mogłam znaleźć tego jedynego, a moje różne miłości i namiętności okazywały się pasmem obopólnych rozczarowań.

Wspominała pani kiedyś w wywiadzie, że miała złamane serce...

- Miałam i ciężko to przeżyłam. Żałuję, że nie ma w medycynie "jednostki chorobowej" na zawiedzione uczucie, bo to potrafi być bardzo silna trauma. Kto choć raz był zraniony, wie, jak trudno się z takiego doświadczenia podźwignąć. W końcu jednak los się odmienił. Tak się w moim życiu złożyło, że kiedy nadszedł najwyższy czas na założenie rodziny, przeznaczenie postawiło na mojej drodze wspaniałego mężczyznę, który czuł to samo, miał podobne do moich priorytety. Od razu wiedziałam, że oprócz wzajemnej fascynacji jest coś więcej, że Maciej będzie dla mnie oparciem. Szybko się zaręczyliśmy, pół roku później wzięliśmy ślub.

Dziś wiele par decyduje się na związki partnerskie...

- My nie wyobrażaliśmy sobie innego sposobu zawarcia małżeństwa niż w kościele, w towarzystwie naszych kochanych rodziców i bliskich. To dla nas ważne. Narzeczeństwem byliśmy krótko, więc trudno mi powiedzieć, czy powiedzenie "tak" przed ołtarzem coś zmieniło w naszej relacji. Jeśli jednak ktoś nie jest wierzący, to nie widzę powodu, dla którego miałby ślubować w świątyni. W naszym przypadku była to kwestia wiary i tego, w czym wzrastaliśmy.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Państwa małżeństwo jest niezwykle udane. Istnieje na to recepta?

- Dużo robimy wspólnie, lubimy wyzwania, często podróżujemy, otaczamy się serdecznymi ludźmi. Poza tym jesteśmy ciągle "w kontakcie". Nasz związek nie ma "cichych dni". W mniej fajnych momentach pomaga nam poczucie humoru. Pielęgnujecie też dobre relacje ze swoimi rodzicami. Są dla nas ważni. Zadbaliśmy o to, żeby mama Macieja zamieszkała bliżej nas i przeprowadziła się ze Szczecina do Warszawy. Teraz od teściowej dzieli nas jedynie las (śmiech). Prawie co niedzielę gościmy u niej w domu, zapraszamy też dziadków na obiad do nas. Wspólnie wyjeżdżamy na krótkie wycieczki za miasto. Jesteśmy z Maciejem na takim etapie życia, że bardzo nam zależy, by jak najwięcej czasu spędzać z naszymi kochanymi rodzicami. Chcemy też, aby dzieci miały z nimi jak najczęstszy kontakt.

A pani jako nastolatka nigdy się nie buntowała?

- Dla mnie i brata rodzice byli autorytetami i najlepszymi przyjaciółmi. Nie mieliśmy powodów, by się buntować.

Jakie wartości przekazuje pani dzieciom?

- Chciałabym, by interesowały się ludźmi i światem, uczyły się języków, bo każdy to nowe życie, odmienna kultura, inne spojrzenie. Staram się, żeby były empatyczne, nie skupiały się tylko na własnych potrzebach, potrafiły się dzielić, myślały o bliźnich. Z drugiej strony wiem, że żyjemy w czasach, w których te wartości nie są przydatne. Brutalna rzeczywistość może ich zmusić, by walczyły o swoje. Staram się więc zrównoważyć to wszystko.

Obawia się pani momentu, gdy dzieci zaczną dorastać?

- Chyba wszyscy rodzice lękają się tej chwili. Muszę jednak przyznać, że ja się boję nie tyle ich dojrzewania, co momentu, gdy wyfruną z gniazda, a my z mężem zostaniemy sami. Będzie to na pewno moment weryfikacji, czy wciąż jesteśmy dla siebie interesujący (śmiech). Na szczęście teraz mam tyle na głowie, że w ogóle o tym nie myślę.

Jak godzi pani pracę zawodową z macierzyństwem?

- Powiesiliśmy w kuchni tablicę-kalendarz, gdzie zapisujemy wszystkie istotne dla naszej rodziny wydarzenia. Ale przede wszystkim mam wspaniałego męża, który o wszystkim pamięta, odciąża mnie i np. zabiera dzieci do lekarza, gdy ja jestem w pracy. Przyznaję, że pomagają nam też dziadkowie i niania - bez nich byśmy sobie nie poradzili. Czasem mam wyrzuty sumienia, że może za mało czasu spędzam z nimi, myślę jednak, że powinny widzieć mamę szczęśliwą, a praca daje mi ogromną satysfakcję.

Rozmawiała: Kinga Frelichowska

***


Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Anna Kalczyńska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy