Reklama
Reklama

Anna Milewska: Nasza miłość wciąż trwa

Z mężem przeżyli wspólnie 47 lat. Były trudne momenty. Nie ma jednak dnia, by nie myślała o ukochanym. Teraz pisze o nim kolejną książkę.

Kiedy Andrzej Zawada jechał na górską wyprawę, Anna Milewska (87 l.) umierała ze strachu. Zawsze wracał. Pokonały go nie góry, ale choroba. Śmierć męża była dla niej szokiem. Pocieszenie znalazła w pisaniu wierszy.

Została pani strażniczką pamięci po mężu, przygotowuje pani o nim kolejną książkę.

Byliśmy z Andrzejem zgranym małżeństwem. Rolę strażniczki spuścizny po nim dałam sobie sama, bo wiem, jak krucha i krótkotrwała jest ludzka pamięć. Mąż był niezwykłym, charyzmatycznym człowiekiem, którego życie warto ocalić od zapomnienia. Stąd pomysł opracowania tekstów Andrzeja, które powstawały przy okazji jego górskich wypraw. Nie zdążył się tym zająć. Nie tylko redaguję te notatki, ale wybieram do nich odpowiednie zdjęcia, skany unikatowych dokumentów, choćby zapisy rozmów telegraficznych.

Reklama

Nie tęskni pani za teatrem, planem filmowym?

Z teatru wycofałam się dobrowolnie. Podeszłam do tego racjonalnie, a może nawet trochę cynicznie. Granie na scenie jest pracochłonne, ale nie przynosi zbyt dużo pieniędzy. Nie ukrywam też, że nie jestem już tak sprawna fizycznie jak dawniej. Mam agenta i od czasu do czasu pojawia się jakaś interesująca propozycja zawodowa, którą z przyjemnością przyjmuję.

O tym, jak pani poznała Andrzeja Zawadę, krążą legendy. Rzeczywiście to była miłość od pierwszego wejrzenia?

O tak! Uczucie spadło na mnie nagle. To było jak uderzenie pioruna. Poznaliśmy się, zakochaliśmy i nasza miłość przetrwała czterdzieści siedem lat, aż do śmierci Andrzeja. Nie, ona cały czas trwa, a zatem jest silniejsza niż śmierć.

Mieliście podobne zainteresowania, więc może państwa spotkanie to nie przypadek?

Poznaliśmy się na spotkaniu Klubu Wysokogórskiego w Warszawie. Andrzej już wtedy był wytrawnym taternikiem, a ja dopiero rozsmakowałam się w chodzeniu po górach. Ukończyłam kurs wspinaczkowy i byłam tym zafascynowana.

Znalezienie się w kręgu taterników było chyba wówczas bardzo nobilitujące?

Tak, trzeba pamiętać, że mówimy o latach pięćdziesiątych, czasach stalinowskich. Środowisko taterników było bardzo elitarne. Przebywając pośród tych ludzi, można było odetchnąć od wszechogarniającej szarzyzny. Kiedy wchodziło się do schroniska w Morskim Oku, to siedzieli pod oknem przy drewnianym stole i o czymś zawsze z przejęciem rozprawiali tym swoim slangiem. Nie każdy mógł się do nich przysiąść, tylko ci wtajemniczeni.

Podobno już przy pierwszym spotkaniu wiedziała pani, że zostanie żoną Andrzeja.

Rzeczywiście, jak tylko się mi przedstawił, pomyślałam: "Zawada, tak się będę nazywała". Miałam dwadzieścia parę lat i byli już w moim życiu mężczyźni, ale żadnego z nich nie widziałam w roli męża. Z Andrzejem od razu miałam pewność, że to będzie związek na całe życie. Niedługo po naszym zapoznaniu wyjechał na rok do Wietnamu, ja po historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim przeniosłam się do Krakowa, do szkoły aktorskiej.

Rozłąka podsycała uczucie?

Oczywiście. Od naszego poznania minęło dziesięć lat, zanim stanęliśmy na ślubnym kobiercu. Całe życie moje i męża składało się z wyjazdów i powrotów. Andrzej wracał z gór, a ja wyjeżdżałam z teatrem w kolejną podróż zagraniczną.

A co według pani może być zagrożeniem dla związku?

Największym zagrożeniem jest zaborczość. Zarzucano mi, że jestem zbyt tolerancyjna, bo Andrzej nie był mi bardzo wierny. Uważałam jednak, że jest tak fascynujący, atrakcyjny i charyzmatyczny, że nie wolno mi go zatrzymywać wyłącznie dla siebie. Podobał się kobietom, imponował mężczyznom. Kiedy opowiadał jakiś dowcip, wszyscy wokół się śmiali, ja także, bo jestem z natury śmieszką. A śmiech jest potrzebny, bo rozładowuje każdą, nawet niemiłą sytuację.

Towarzyszyła pani mężowi podczas jego wypraw w góry?

Tak, dołączałam do obozów, które organizował. Wiele razy byłam w Tatrach, dwa razy w Alpach, również dwa razy w Himalajach. Nie byłam jedynie na Karakorum. Pod Everestem doświadczyłam choroby wysokościowej, bo nie zdążyłam przejść aklimatyzacji. W bazie poczułam zmęczenie i senność. Dostałam tlen i powoli doszłam do siebie. Kiedy oprzytomniałam, Andrzej zapytał, czy wiem, jak długo spałam. Byłam przekonana, że może dwie trzy godziny. Okazało się, że trwało to niemal dwie doby. Pozostała mi w pamięci słoneczna pogoda pod Everestem. Byłam szczęśliwa, że mogę towarzyszyć mężowi.

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ludzie chcą zdobywać szczyty, narażając swoje życie.

A jeżdżąc samochodem nie narażają życia? Andrzej uważał, że wszelkie wypadki w górach wynikają z błędu człowieka. Zawsze mówił, że szczyty nie są okrutne czy przerażające. Są obojętne, to człowiek działa i od niego zależy, co z nim się stanie. Wyprawy himalaistów najbardziej przeżywają ich rodziny. My nie mieliśmy dzieci, więc Andrzej miał mniejsze opory, żeby realizować swoje pasje. Nawet mając 75 lat, jeszcze ostro się wspinał.

Pobyt w górach sprzyja mistycznym doznaniom?

Gdy się patrzy na to rozgwieżdżone niebo, człowiek czuje się drobiną w gigantycznym wszechświecie. Wtedy przychodzą do głowy zasadnicze pytania: skąd tu się wzięliśmy, dokąd zmierzamy? Andrzej był umysłem ścisłym, naukowcem, ale nie mogę powiedzieć, że był osobą niewierzącą. Oboje wyrośliśmy w religii katolickiej. To dziedzictwo po prostu nosi się w sobie.

Jak poradziła sobie pani z odejściem męża?

Andrzej zmarł na raka trzustki 21 sierpnia 2000 roku. Była to właściwie śmierć nagła. Miał jeszcze wiele planów, chciał jechać na wyprawę na K2, już nawet bilet był kupiony. Walczył do końca. Dla mnie jego odejście było szokiem. Zaczęłam wtedy pisać wiersze, które ukazały się w tomiku "Kolory czerni". Ta poezja pomogła mi w czasie żałoby i wielkiego smutku, w oczyszczeniu. Andrzeja już tu nie ma, ale nasza miłość jednak wciąż trwa - jest więc coś trwałego na ziemi.

***

Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd:

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Anna Milewska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy