Reklama
Reklama

Dorota Szelągowska w bardzo szczerym wywiadzie. Sporo zdradziła!

Jest spełnioną mężatką i mamą. Żałuje tylko, że nie może w pełni uczestniczyć w życiu Kościoła. Wiara wiele dla niej znaczy. W wywiadzie dla "Dobrego Tygodnia" mówi o synu, matce, swoim związku oraz o sprawach, o których do tej pory mało kto wiedział. Tajemnice ujawnione!

Dzieciństwo Doroty Szelągowskiej (38) upłynęło pod znakiem ciągłych przeprowadzek, dlatego teraz tak bardzo ceni ciepło rodzinnego domu. Córka najpopularniejszej polskiej pisarki, dziennikarka nagrodzona Telekamerą, opowiada nam o macierzyństwie i kobietach, które ją ukształtowały. 


Dobry Tydzień: Której z nich najwięcej pani zawdzięcza? 

Dorota Szelągowska: Bardzo ważną postacią jest babcia Lidka - choć nie ma jej już z nami, to pozostaje w mojej pamięci. Na spółkę z mamą, Katarzyną, mnie ukształtowała. Zaszczepiła we mnie wszystko, z czego dziś korzystam. Była takim ogrodnikiem, który posiał we mnie odpowiednie nasionka, dające dziś plon. Przekazała mi wiele życiowych prawd i mądrości. Nie zawsze się z nią zgadzałam, ale teraz wiem, że jej nauki są nieocenione. 

Reklama

Czym jest dla pani dom? 

- Choć moje dzieciństwo i młodość upłynęły pod znakiem nieustannych przeprowadzek, nie miałam poczucia, że nie mam domu lub nigdzie nie przynależę. Wręcz odwrotnie, to ugruntowało we mnie przekonanie, że można stworzyć go wszędzie, nawet w wynajmowanych czterech ścianach. Żałuję, że w języku polskim nie ma takiego rozróżnienia jak w angielskim. Tam słowo "home" jest równoznaczne z rodziną, domowym ogniskiem, a "house" oznacza budynek. Dla mnie najważniejsze jest to pierwsze znaczenie. 

Pani stworzyła sobie taką prywatną arkadię na Warmii. 

- Rzeczywiście, to moje najukochańsze miejsce na świecie. Jestem szczęśliwa, wiedząc, że ten dom jest, czeka na mnie. Spędzam tam z rodziną święta, wakacje, weekendy. Jeżdżę tam też wtedy, gdy mam wszystkiego dosyć i muszę się zresetować. Można powiedzieć, że żyję na dwa domy. Jeden w Warszawie - tu mam pracę, przyjaciół, szkołę mego dziecka. Ten drugi, na Warmii, kojarzy mi się z rodzinnym ogniskiem, miejscem, do którego się wraca. I choć stworzyłam go już jako dorosła kobieta, to ma taką właśnie energię. 

Pani syn w tym roku kończy 18 lat. Przyjaźnicie się? 

- Antoni wkracza w dorosłość. Nie tylko go kocham, ale też bardzo lubię. To fajny facet - niesamowicie zdolny, z ciekawymi pasjami. Jestem z niego dumna. Podoba mi się, z jakim zaangażowaniem podchodzi do wielu spraw, jest fenomenalnym bratem, a jego pomoc przy małej siostrzyczce jest nieoceniona. 

Jakie macie relacje? 

- Uważam, że pomiędzy rodzicem a jego pociechą przyjaźń jest możliwa dopiero na pewnym etapie. Na przykład wtedy, gdy dziecko staje się dojrzałe, ułoży sobie życie, ma własną rodzinę. Przyjaciel to ktoś, o kim dużo wiemy, rozmawiamy zawsze szczerze na różne, także trudne tematy. Przyjaciela z zasady obarczamy swoimi problemami, a dziecka nimi nie wolno obciążać. 

Z mamą pępowinę odcięła pani dopiero dwa lata temu. 

- Odkąd obie ułożyłyśmy sobie życia - moja mama wyszła za mąż, ja wzięłam ślub, nasze relacje zmieniły się na korzyść. Nie ma między nami niezdrowych zależności. Nie rozmawia my codziennie przez telefon, nie spotykamy się kilka razy w tygodniu, pozostawiamy sobie sporo miejsca na odrębność. Jednocześnie bardzo się kochamy i wspieramy. Zawsze możemy na siebie liczyć. 

Wcześniej pani relacja z nią była bardzo silna? 

- Na pewno przez długi czas patrzyłam na świat oczami mojej mamy. Zastanawiałam się, co by pomyślała, powiedziała, jak zachowałaby się w danej sytuacji. Myślę, że większość osób w ten sposób postępuje. Przerwanie czegoś takiego nazwałabym wejściem w dorosłość. To się nie dzieje, kiedy ma się 18 lat, tylko dużo później. Teraz obserwuję świat swoimi oczami i to jest bardzo przyjemne. 

Czytaj dalej na następnej stronie.

W jednej z rozmów przyznała pani, że "bycie rozwódką brzmi strasznie". Dlaczego? 

- Długo tak uważałam. Może dlatego, że jestem tradycjonalistką. Bycie rozwódką stygmatyzuje. Kojarzy się z kobietą po przejściach, której się nie udało. Wszystkie marzymy, by wyjść za mąż za tego jedynego i z nim się zestarzeć, ale nie zawsze się udaje. Dziś wiem, że nie jest istotne, na jakim etapie życia znajdzie tę odpowiednią osobę. Ważne, żeby umieć ten związek pielęgnować.  

Jak to można osiągnąć? 

- Najpierw trzeba się pogodzić z sobą samym, polubić, zaakceptować, żeby potem pozwolić tej drugiej osobie wejść w swoje życie. 

Pani nie zawsze siebie lubiła? 

- Długo byłam sumą lęków, kompleksów, mylnych opinii na swój temat. Wraz z wiekiem i rożnymi doświadczeniami w życiu zaczęłam być taką spełnioną, szczęśliwą osobą. Przyszło to późno, bo dopiero po trzydziestce. 

Wiara jest istotna? 

- Bardzo, dlatego ubolewam, że nie jestem w związku sakramentalnym. Brakuje mi tego, że nie mogę w pełni uczestniczyć w mszy świętej. Jestem jednak w tej kwestii stanowcza. Jeżeli ktoś jest katolikiem, to oznacza, że zapisał się do klubu, w którym są pewne zasady, nie należy ich naginać. Możemy się z nimi nie zgadzać, kłócić, ale gdy chcemy przynależeć do wspólnoty Kościoła, to musimy się przystosować. Wiara była i zawsze będzie dla mnie istotna, ale nie ukrywam, że w obecnej mojej sytuacji to dla mnie trudny temat. 

Jakie ma pani marzenia? 

- Mam tylko jedno - żeby było tak jak jest. Jestem szczęśliwa i wdzięczna za każdy dzień, bez choroby, ubóstwa. Jestem otoczona ludźmi, których kocham i lubię. Nic więcej mi nie potrzeba. 



Rozmawiała: Kinga Frelichowska  

***

Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Dorota Szelągowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama