Reklama
Reklama

Edward Linde-Lubaszenko: Nie umiałem odmówić kobietom

Jego życie jest jak scenariusz filmowy. Miał dwóch ojców, cztery żony i wiele razy był na zakręcie. Dziś radość daje mu wnuczka.

Ukojenie przynoszą mu wizyty w opactwie benedyktynów w Tyńcu. Edward Linde-Lubaszenko (78 l.) wie, że nie ma co zadzierać z Panem Bogiem, ale na mnicha by się w ogóle nie nadawał. Zbyt kocha kobiety.

Ponoć bardzo chciał pan zostać ojcem?

Po prostu czułem wolę Bożą. Złote góry obiecałem pierwszej żonie, żeby się zgodziła. I czułem, że będzie to syn.

Słyszałam, że mieliście wyjechać za granicę?

Do Kanady. Skończyłem kurs programowania maszyn cyfrowych, świetnie znałem francuski. Siedzieliśmy już na walizkach, wtedy żona zaszła w ciążę i na świecie pojawił się Olaf. Sytuacja w kraju też zmieniła się, więc zostaliśmy.

Reklama

Przez pierwsze lata wstawał pan w nocy do dziecka.

To było moje oczko w głowie, moje cudo. Uwielbiałem uczyć go wszystkiego, na przykład jeździć na rowerze. Mieliśmy duże mieszkanie, ponad sto metrów, i Olaf pędził po nim rowerkiem. Żona wtedy dużo grała. Sąd uznał, że po rozwodzie dziecko zostaje przy matce, trudno. Kiedy przychodziły wyznaczone godziny odwiedzin, ja, z tej miłości ojcowskiej, próbowałem maksymalnie wykorzystać czas. Chodziliśmy na długie spacery, bawiliśmy się, zapominałem, że to malec. W domu Olaf padał ze zmęczenia.

Chciał pan mieć więcej pociech. Z trzecią żoną staraliście się, ale bez powodzenia.

Mieliśmy konflikt serologiczny. Po kolejnym poronieniu zaproponowałem, by znalazła sobie kogoś z odpowiednią grupą krwi. Tak zrobiła. Oboje jeszcze raz założyliśmy rodziny, nasze córki chodziły do jednej szkoły.

W jakich stosunkach jest pan dziś z Olafem? Media pisały, że różnie bywało.

Jeżdżę do niego na święta, spotykamy się, ale syn ma strasznie dużo pracy. Myślę, że ostatnio pomogłem mu, bo wyjaśniłem, skąd mogły się wziąć jego problemy ze zdrowiem. Chłopcy, którzy w dzieciństwie nie przeszli świnki, mogą zarazić się będąc już dorosłymi ludźmi. Wtedy choroba wywołuje ogromne spustoszenie w układzie hormonalnym organizmu.

Z córką Beatą jest pan bliżej?

Była ze mną od piątego roku życia, wychowywałem ją. Jej matka miała kłopoty i uzgodniliśmy, że lepiej, jak córka mieszkać będzie u mnie.

Dlaczego nie udało się panu zbudować dobrego związku?

Po doświadczeniach z dzieciństwa i rodzinnego domu? I jeszcze w świecie artystycznym! Zresztą, nie ma szczęśliwych rodzin. Żeniłem się cztery razy, bo nie umiałem kobietom powiedzieć "nie", jak mi proponowały małżeństwo.

Niech pan opowie o tej swojej rodzinie i dzieciństwie.

Kiedy wybuchła wojna, mój ojciec, Julian Linde, Niemiec z korzeniami skandynawskimi, uciekł. Mama nie zgodziła się żyć w Niemczech i ze mną, kilkutygodniowym dzieckiem, została w Białymstoku. Po wkroczeniu wojsk radzieckich zakwaterowano u nas Mikołaja Lubaszenko, oficera armii radzieckiej. Między nim i matką zrodziło się uczucie. Potem zawierucha wojenna rzuciła nas aż do Archangielska, gdzie mama, bojąc się wywózki na Syberię, oświadczyła, że jest żoną oficera Lubaszenki. On to potwierdził. Moje pierwsze wspomnienie z dzieciństwa to jak zostałem zawieziony do babki Lubaszenki na Ukrainę. Krzyczałem wniebogłosy, gdy mama odchodziła. Miałem wtedy jakieś trzy latka.

Miał pan żal do mamy o to wszystko?

Żal? O co? Była wojna. Może bała się, że sama sobie nie poradzi, jeszcze z małym dzieckiem.

Kiedy miał pan 18 lat, dowiedział się o istnieniu biologicznego ojca.

Napisał do mnie list. Już wcześniej coś podejrzewałem. Ojczym nie chciał zostać po wojnie w Związku Radzieckim, ciążył tam na nim wyrok śmierci. W Polsce miał pozwolenie na pobyt, starał się o obywatelstwo, które otrzymał w latach 50. Wtedy zrobiło się źle.

Co to znaczy?

Zaczął mnie wyzywać: "Ty Frycu". Przyrodni 5-letni brat powtarzał po nim: "Fryc". Bywał agresywny, podnosił rękę na mnie i mamę, awanturował się. Uciekłem od niego, mieszkałem w akademikach.

Dlaczego prawdziwy ojciec napisał akurat wtedy?

Myślę, że wybrali ten moment z mamą, poprosiła go. Była bieda, zacząłem studia medyczne. Odtąd co miesiąc płacił mi 400 zł. Odwiedzałem go regularnie w Polanicy-Zdroju, ale nigdy nie zbliżyliśmy się do siebie jak ojciec i syn.

Co dziś sprawia panu największą radość?

Wnuczka Antosia, żywe srebro. Żałuję, że ze starszą Marianną nie spotykałem się tak często, jak była małą dziewczynką. Mieszkaliśmy w różnych miastach, więcej zajmowała się nią babcia. Ma dobrze poukładane w głowie.

Studiuje w szkole aktorskiej w Krakowie, więc utrzymujecie bliższy kontakt?

Tak, jestem jej doradcą zdrowotnym. Po trzech latach medycyny wiem, z jaką dolegliwością gdzie się zgłosić. Czasami Marianna prosi mnie o radę.

Wiem, że jeździ pan do klasztoru w Tyńcu. Wierzy pan w Boga?

Bywałem tam z różnych powodów, nagrywałem dla ich wydawnictwa książki, ale też przyjeżdżałem na Boże Narodzenie albo w Wielki Czwartek czytać odpowiedni fragment Pisma Świętego. Nie jestem dewotem, ale dobrze zdaję sobie sprawę, że lepiej nie zadzierać z Panem Bogiem.

***

Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd:

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Edward Linde-Lubaszenko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy