Reklama
Reklama

Elżbieta i Andrzej Lisowscy: Zaczynamy wszystko od nowa!

Kilka miesięcy temu znanych telewizyjnych podróżników spotkała niewyobrażalna tragedia. Jak dzisiaj wygląda ich życie?

Ten słoneczny poranek nie zapowiadał niczego złego. Plaże w kambodżańskiej Sihanoukville kusiły białym piaskiem i błękitem morza, do którego Elżbieta zamierzała wskoczyć zaraz po śniadaniu.

Andrzej przymierzał się jak zwykle do robienia zdjęć, ale na razie z apetytem jadł przywieziony z Polski topiony serek i kabanosy. Kupione u miejscowych handlarzy pachnące pomidory i papryczki świetnie się z nimi komponowały. 

Kosztowały grosze. Podobnie hotel. Jego cena z powodu wiejącego monsunu spadła do czternastu dolarów. Rzuciłem się na niego i... runąłem jak długi

Reklama

To był czas wypoczynku po zwiedzeniu części Azji. Dwójka podróżników zamierzała opisać egzotyczne miejsca w kolejnym tomie „Południków szczęścia”.

"Nie mieliśmy żadnych złych przeczuć, cieszyliśmy się chwilą" – mówi "Życiu na Gorąco" Elżbieta. 

Jedyną niedogodnością był brak kontaktu z krajem, ponieważ w ferworze przygotowań do wyjazdu zapomnieli zapłacić rachunek za telefon. 

Ale też się tym specjalnie nie przejmowali, bo w hotelu mogli podłączyć laptopa i sprawdzić wiadomości z Polski. Na razie jednak wsiedli do autobusu, z okien którego mieli podziwiać miejscowe krajobrazy.

Rikszarz, który wiózł ich potem do zarezerwowanego hostelu, trochę się zdziwił, że dorośli ludzie wybrali miejsce, w którym nocowała nie mająca grosza przy duszy młodzież. Ale Lisowscy lubili takie miejsca, poza tym budżet na czterdziestoparodniową podróż mieli dość ograniczony.

W hostelu odpoczęli, a wieczorem wybrali się na krótki spacer.Wracając, musieli przejść przez ruchliwą ulicę. 

"Nie było to łatwe, ale zatrzymał się miły człowiek na skuterze i nas przepuścił. Weszliśmy w ciemną uliczkę, która prowadziła do naszego hostelu. Nagle poczułem, że coś otarło mi się o biodro. Pomyślałem, że to skuter, choć nadjechał niemal bezszelestnie. W mgnieniu oka mój plecak znalazł się w rękach mężczyzny na skuterze. Rzuciłem się w jego stronę. Nie zdążyłem. Zanim runąłem jak długi, spojrzałem w oczy tego człowieka. Dostrzegłem w nich moment zawahania, co dawałoby jeszcze jakąś nadzieję, ale zaraz wcisnął gaz do dechy i odjechał z piskiem opon.  Ja wylądowałem na ziemi, a drobinki żwiru wbiły mi się w nogi" - opowiadają Lisowscy.

Małżonkowie stracili wszystkie dokumenty, gotówkę, karty kredytowe oraz kopertę, w której Andrzej trzymał zaskórniaki.

"To miały być pieniądze na czarną godzinę i właśnie w czarną godzinę zostały ukradzione" – wzdycha podróżnik. 

Ale najgorsze było dopiero przed nimi...

"Wróciliśmy do hostelu. Andrzej zaczął opatrywać sobie nogi, a ja przez internet usiłowałam zablokować karty kredytowe. I wtedy zobaczyłam wiadomość z Polski. Pisała przyjaciółka, która opiekowała się naszym mieszkaniem w Krakowie. Spłonęło wszystko, co posiadaliśmy" – opowiada Elżbieta. 

Pamięta, wtedy jeszcze zachowała spokój. Czyta dalej i dowiaduje się, że w pożarze zginęły jej trzy ukochane koty. Tylko najstarsza kotka Trichy zdołała wybiec na podwórko. No i wtedy Elżbieta rozpłakała się jak bóbr.

Na lotnisku czekał komitet powitalny

Lisowcy chcieli od razu wracać do Krakowa, ale bez paszportów i pieniędzy nie było to takie łatwe.

Wszystkie formalności w ambasadzie musiały potrwać, choć – jak im powiedziano – mieli mnóstwo szczęścia. Złodziej mógł się okazać groźniejszym bandytą, wyciągnąć nóż... 

Ale cóż to było za pocieszenie. Po przeprawach z wszystkimi formalnościami i długiej podróży udało się im w końcu dotrzeć do Polski. Niemal się rozpłakali, gdy na lotnisku zobaczyli komitet powitalny złożony z kilkunastu przyjaciół. 

"Wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że nasi znajomi się skrzyknęli i już następnego dnia po pożarze zaczęli organizować dla nas pomoc i sprzątać zdewastowane mieszkanie. Mieszkanie spłonęło prawdopodobnie z powodu zwarcia instalacji elektrycznej" - wspominają. 

Ocalała tylko stara, zielona szafa i komoda, w których Lisowscy trzymali ubrania. Przyjaciele wyprali je, bo inaczej pogorzelcy nie mieliby się nawet w co ubrać.

Poza tym stracili dosłownie wszystko, w tym przywożone od 36 lat pamiątki z podróży, zdjęcia, filmy, które kręcili dla telewizji i przewodniki z całego świata, które pisali dla prestiżowych wydawnictw. 

"Kiedy to sobie uświadomiłam, paradoksalnie, uznałam, że my tak naprawdę nigdy nie byliśmy przywiązani do rzeczy. Owszem, straciłam ulubioną turecką lampę, ale przecież jeszcze kiedyś mogę pojechać do Stambułu i przywieźć sobie drugą. I inne pamiątki" – mówi Elżbieta.

"Najbardziej żal mi kotów. No i może moich starych irańskich książek. Mam nadzieję, że uda się odzyskać przynajmniej część archiwum zapisanego na twardych dyskach komputera" - mówi Andrzej. 

Teraz już wiem, że wszystko się ułoży 

Pozbawieni dachu nad głową Lisowscy razem z kotką Trichy zatrzymali się w mieszkaniu znajomej. Przyjaciele zorganizowali koncert w Krakowie, z którego dochód został przeznaczony na pomoc podróżnikom.

Organizują też dla nich zbiórkę na Facebooku i przez Fundację „Równi Wobec Życia”.

"Nasi przyjaciele sprawili, że przestałam martwić się tym, co się stało" – mówi Elżbieta. 

"Teraz wiem, że wszystko się ułoży. Tak sobie nawet myślę, że może ten pożar był po to, byśmy zaczęli z Andrzejem całkiem nowe życie. Mamy o tyle łatwiej, że kochamy podróże. A teraz, nie mając domu, czujemy się jak w podróży. Dzięki naszym przyjaciołom jest to wyjątkowa podróż, którą na pewno opiszemy w następnej części 'Południków szczęścia'" - dodaje podróżniczka.

***

Życie na gorąco
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy