Reklama
Reklama

Ilona Łepkowska: Moja rodzina nie jest idealna

Nie tylko pisze scenariusze, ale też jej życie to gotowy materiał na film. Ilona Łepkowska (65 l.) długo nie miała szczęścia w miłości. Znalazła je dopiero u boku polityka i architekta, Czesława Bieleckiego. "Dobremu Tygodniowi" opowiada o rodzinie, skomplikowanej relacji z córką i wnukach.

Właśnie ukazała się pani druga powieść. Co oznacza tytułowa "idealna rodzina"?

Takie nie istnieją, a ja już na pewno jej nie mam. Moja to rodzina patchworkowa, bardzo skomplikowana. Córka, partner, jego dzieci i wnuki, które uważam za swoje, oraz dwie synowe, jedna to Izraelka. To zdecydowanie nie jest proste ani łatwe.

Jaki jest pani sposób na życie w tej układance?

Po prostu staramy się w niej jak najlepiej, najuczciwiej, z miłością i wzajemnym szacunkiem funkcjonować. W dzieciństwie nie miałam idealnej rodziny. W moim domu panowała surowa atmosfera. Rodzice byli zbyt wymagający. Brakowało równowagi między tymi oczekiwaniami a ciepłem. To rygorystyczne wychowanie jest chwilami ciężkim bagażem, ale z drugiej strony dało mi też coś dobrego - poczucie odpowiedzialności, obowiązkowość, pracowitość. Później też nie stworzyłam wzorcowej familii. Nie należę jednak do osób, które idą przez życie z wieczną pretensją, pod pachą ściskają książkę "Toksyczni rodzice" i uważają, że wszystkie ich błędy są winą matki i ojca. Moim zdaniem takie myślenie do niczego dobrego nie prowadzi.

Reklama

Jak pani do tego doszła?

W pewnym momencie stwierdziłam, że bywało raz lepiej, raz gorzej, ale to jest już za mną. Teraz sama kształtuję swoje życie. Mam rozum, inteligencję, a jak trzeba, to terapeutę, z którym mogę przepracować problemy, dylematy, zamknąć różne sprawy. Powiedzieć samej sobie: "Moi rodzice byli najlepsi, jacy mogli być. Nie byli idealni, ja też nie jestem i nie muszę być. Koniec".

Jaką jest pani babcią?

W stosunku do czwórki wnuków, które na co dzień mieszkają w Izraelu, muszę mieć na uwadze, że są wychowywane w obcym kraju, więc inaczej czasem patrzą na świat. Jestem chyba niezłą babcią. Gdy dzieciaki przyjeżdżają do Polski na wakacje, zapewniam im jak najwięcej atrakcji. Chodzimy do kina, oglądamy kreskówki, jeździmy konno. Jedyna dziewczynka w tym gronie uważa mnie za swoją osobistą stylistkę. Jestem z tego dumna. Potrafię kupić jej kilka ciuszków, posłać przez tatę, który kursuje między Izraelem a Polską, bo tu pracuje, by potem usłyszeć, że wszystkie te rzeczy są w guście nastolatki. To dla mnie ogromna satysfakcja. Lubię rozpieszczać w ten sposób.

A jaką babcią pani na pewno nie jest i nie będzie?

Nie byłabym szczęśliwa, gdybym miała co i rusz pięciogodzinny dyżur przy niemowlaku. Uważam, że jeśli młodzi ludzie decydują się mieć dzieci, to są one ich, a nie dziadków. Można im pomóc, zafundować różnego rodzaju atrakcje, ale nie wychowywać za nich. Ale nie powiem "nie", jeśli rodzice najmłodszego, dwumiesięcznego wnuka, którzy mieszkają w Polsce, poproszą mnie czasem o wsparcie.

Porozmawiajmy o relacji matka-córka.

Przechodziła różne etapy, ewoluowała? Taka jest kolej rzeczy. Moja córka Weronika ma ponad 40 lat. To dorosła kobieta, ma swoje życie. Jako matka popełniłam wiele błędów, ale starałam się spełniać w macierzyństwie jak najlepiej. Byłam z nią bardzo długo sama, nie mogłam liczyć na wsparcie jej ojca. Myślę - choć to może dziwnie brzmi - że za dużo nas łączy. Uważam, że pewne role powinny być podzielone. A ja byłam wszystkim - jednym i drugim rodzicem, przyjaciółką, a do tego doradcą zawodowym, bo moja córka skończyła szkołę filmową i jest operatorem. Mnóstwo rzeczy mogła ze mną konsultować. Ten związek jest silny, może czasem zbyt.

Powiedziała pani kiedyś, że posiadanie dziecka jest tym, co kobietę stawia do pionu.

Owszem. Jest tym, co trzyma ją na powierzchni. Z drugiej strony, to kotwica, która uniemożliwia wiele życiowych ruchów. Mając dziecko, nie wyjedziemy na drugi koniec świata, zamykając za sobą wszystkie drzwi. Trzeba myśleć nie tylko o sobie, ale też o tej słabszej, zależnej od nas istocie, sprawiającej, że nawet jak jest najciężej, to musimy wstać z łóżka i nie możemy się załamać.

W jakim momencie życia jest pani teraz?

Schyłkowym. Mam 66 lat i czuję, że wiele wyzwań, spraw mam już za sobą.

Nie wierzę...

Mówię to bez cienia wątpliwości czy kokieterii. Czuję te lata na swoim grzbiecie. Mnóstwo czynności wykonuję wolniej, niektóre bardziej mnie męczą. Nie mam siły, by po kilkanaście godzin dziennie tłuc w klawiaturę komputera. Wiem, że pewnych podróży nie odbędę. Marzyłam o wyprawie do Kongo czy Ugandy, by zobaczyć goryle, ale jak sobie pomyślałam, że jest tam duszno, gorąco, trzeba dużo chodzić, a ja przeszłam skomplikowane złamanie nogi, to stwierdziłam, że nie będę ryzykować. Części rzeczy więc już nie zrobię, z wieloma już się nie ścigam i mówię o tym bez żalu. Mam w sobie zgodę na to, by odpuszczać.

A jak wygląda miłość w wydaniu 60 plus?

Związałam się z moim partnerem, gdy ja miałam 55 lat, a on 61, choć znamy się od dziecka. Jesteśmy razem już 11 lat. Nazywamy siebie mężem i żoną. Myślę, że stanowię najlepszy dowód na to, że taka miłość jest możliwa. Nasze uczucie nie jest łatwe, bo mamy silne charaktery. Jesteśmy ludźmi mocno zajętymi, pracujemy w stresujących zawodach. Trudno nam czasem znaleźć spokojną chwilę tylko dla siebie i móc się nią cieszyć. Ale staramy się i kiedy taka nastąpi, to otwieramy butelkę wina, włączamy film, oglądamy go wspólnie i mamy czas tylko dla siebie.

***

Zobacz więcej materiałów z życia gwiazd:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy