Reklama
Reklama

Jolanta Mec przerywa milczenie! "Wyłam z bólu i bezradności"

11 marca mija 5 lat od śmierci Bogusława Meca. Dla jego żony był to bardzo trudny czas. Choć nadal cierpi, dziś już nauczyła się żyć bez niego.

Byli małżeństwem 38 lat. Jolanta Mec lubi wspominać męża, słucha jego piosenek, pielęgnuje pamięć o nim. Chce, by wnuki Ernest (11) i Franciszek (8), z których narodzin tak bardzo się cieszył, wiedzieli, kim był ich dziadek.

Dobry Tydzień: Pamięta pani dzień, w którym się poznaliście?

Jolanta Mec: Doskonale. Brat zaprosił mnie na imieniny do klubu 77 w Łodzi, był 28 listopada 1972 roku. Boguś tam śpiewał. Poprosił mnie do tańca, chociaż potem okazało się, że nie lubił tańczyć. Kiedy kończyła się impreza, dostałam od niego zdjęcie z autografem. Napisał godzinę: 4 rano.

Reklama

Potem przychodził do pani do szpitala…

- Pracowałam jako pielęgniarka na onkologii dziecięcej. Boguś zapytał, czy nie mogłabym mu załatwić zwolnienia lekarskiego. Opuszczał zajęcia, bo miał koncerty, a wciąż był studentem. Przyszedł, gdy miałam nocny dyżur. Potem co chwilę przychodził po zwolnienia.

Kiedy rodziła pani córkę, mąż był w trasie. Lubił towarzystwo, zabawy. Cierpiała pani?

- Na początku tak. Wyobrażałam sobie, że zawsze będziemy razem. Pamiętam takie zdarzenie: gotowałam mleko, nasza córeczka Lulu podjechała chodzikiem do pieca, chwyciła garnek i wylała wrzątek na siebie. Pogotowie, szpital. Rano do pracy, po południu biegiem do dziecka. Było mi bardzo trudno, ale wiedziałam, że śpiewanie to wielka pasja męża i jego sposób na życie. Lulu mówi, że w domu był kult ojca. Jak przyjeżdżał, prosiłam córkę o spokój, bo tato jest zmęczony. Nie czułam się jednak wykorzystywana, byłam po prostu odpowiedzialna za to, co dzieje się w domu. Boguś darzył mnie ogromnym zaufaniem, radził się mnie prawie we wszystkim. Szyłam mu ubrania na scenę, a jak Lulu podrosła, jeździłyśmy z nim na koncerty, sprzedawałyśmy plakaty, płyty. To była miłość. Imponował mi swoją wewnętrzną siłą.

W 2000 roku wybudowaliście dom, wkrótce mąż zachorował na białaczkę...

- Myślę, że mąż już wcześniej chorował, tylko nie wiedzieliśmy o tym. Ten dom na obrzeżach Łodzi był zbawieniem. Lekarze mówili do męża: „Panie Bogusławie, niech Pan jedzie do domu, tam ma Pan najlepsze sanatorium”. Wiedziałam, co to jest ostra białaczka szpikowa, ale nie dzieliłam się z nim tą wiedzą, pocieszałam go. On budził się spokojny, cały szczęśliwy, gdy widział mnie siedzącą przy łóżku. Potem wracałam do domu i wyłam z bólu i bezradności.

Choroba zbliża?

- Odtąd staliśmy się nierozłączni, jeździłam z nim na każdy koncert, byłam jego kierowcą, menedżerem, opiekunką. Córka mówiła, że stałam się wszechwładna.

Nie namawiała Pani męża, by przestał koncertować?

- Nie, bo te koncerty były najlepszym lekarstwem. Odkąd zachorował, mówił, że śpiew to akt łaski bożej. To było jak modlitwa. Uważał, że dostał drugie życie. Wiedział, że należy cieszyć się ze wszystkiego. Po 10 latach choroba wróciła. Walka o życie trwała trzy lata. Jeździliśmy na chemię do Warszawy. Kiedyś jakaś lekarka kazała mężowi zdjąć czapeczkę, taką zrobioną na szydełku, nosił ją, bo nie miał już włosów. Wtedy nie wytrzymał nerwowo, czuł się upokorzony. Obiecałam mu wtedy, że więcej chemii nie będzie. Trzy dni przed śmiercią mąż pojechał na nagranie „Szansy na sukces”, następnego dnia na koncert koło Gdańska. Chciałam go odwołać, ale się nie zgodził.

Była Pani przy nim, gdy odchodził.

- Całą noc trzymałam go za rękę i masowałam, bo była zimna jak lód. Szwankowało krążenie. Ciśnienie spadało. Boguś słabym głosem mówił, że nic nie widzi, że jest ciemno...

Czas leczy rany?

- Moja głęboka żałoba trwała ponad trzy lata. Pierwsze miesiące wstawałam i ubrana w Bogusia sweter chodziłam po domu, czytałam listy, oglądałam zdjęcia, a jak wychodziłam, to na cmentarz. Uważam, że w życiu należy iść razem w tę samą stronę, ale też trzeba mieć swoje pasje. A ja żyłam jego sprawami, najpierw koncertami, potem chorobą. To nie jest skarga, bo byłam szczęśliwa. Boguś zawsze będzie w moim sercu. Teraz nauczyłam się żyć bez niego.

Poszła Pani do pracy?

- Po ośmiu miesiącach od śmierci Bogusia znaleźli się życzliwi ludzie, którzy dali mi pracę. Ona była terapią, ale i koniecznością, by utrzymać dom. Po Bogusiu mam 790 złotych emerytury. Była ogromna tęsknota, cierpienie. Dziś nadal te uczucia we mnie są. Ale też potrafię się z wielu historii śmiać, np. z tej, gdy mąż w czasach kryzysu z 6-letnią córką pojechał do kolegi kupić jajka. Cały dzień ich nie było, ja odchodziłam od zmysłów. Wieczorem kolega ich przywiózł, bo mąż nie był w stanie prowadzić. W tej złości rozgniotłam mu jajko na głowie. Dziś już śmieję z takich wspomnień. Było tak, jak mi obiecał na początku: „Będziesz miała zemną niezwykłe życie”.

***

Weź udział w konkursie i wygraj książkę. Szczegóły TUTAJ

Rozmawiała: Iwona Spee

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Bogusław Mec
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy