Reklama
Reklama

Katarzyna Bosacka szczerze o swoim życiu. Nie tak kolorowo, jak niektórym mogłoby się wydawać

Cała Polska wie dzięki niej, co można jeść bezpiecznie. A do czego nawet się nie zbliżać! Kulinaria, zdrowie, uroda – te dziedziny to jej pasja. Tą miłością Katarzyna Bosacka (47 l.) zaraziła najbliższych: męża Marcina, dziennikarza i byłego ambasadora RP w Kanadzie i czworo dzieci. Jak wygląda jej życie? Wcale nie tak kolorowo, jak niektórym mogłoby się wydawać. Jako żona ambasadora wcale nie była "noszona w lektyce". O tym i o wielu innych sprawach dziennikarka opowiedziała w rozmowie z tygodnikiem "Świat i Ludzie".

"Świat i Ludzie": Jest pani mamą czworga dzieci. Jak to jest? 

Katarzyna Bosacka: Mam czwórkę, ale jest duży rozrzut wiekowy. Różnica między najstarszym, a najmłodszym to ponad 16 lat: Jasiek ma 21, Franek - 5. W środku są dwie dziewczynki, Maria i Zosia, lat 16 i 14. Jeśli ktoś mówi, że duże dzieci nie wymagają już troski, przytulenia, uwagi, posiedzenia, pogadania - to chyba nie miał dzieci. 

Starsi opiekują się młodszymi? 

- Rodzina wielodzietna to fantastyczny patent na życie. Jest jak firma. Nie dałoby się inaczej wszystkiego połączyć: i pracy, bardzo aktywnej od 20 lat, i rodzenia, i karmienia piersią, i ogarnięcia domu. A tak, dzięki wysiłkowi całej grupy, udaje się i stworzyliśmy bardzo ciepły dom. W dodatku nigdzie dziecko nie nauczy się lepiej samodzielności, ubierania się czy jedzenia nożem i widelcem. Franek miał roczek, gdy zaczynał jeść sztućcami. W takiej gromadzie wszystko idzie bardzo szybko. Mały uczy się od dużych, a te duże - od małego. Jasiek, gdy widzi malucha w supermarkecie, który zaraz się przewróci, natychmiast podbiega, taki ma odruch. 

Reklama

Bawią się razem? 

- Tak! Najstarszy z najmłodszym są najlepszymi przyjaciółmi. Janek nie mieszka już z nami, ale gdy tylko jest w domu, natychmiast grają w piłkę, bawią w się w policjantów i złodziei, pies szczeka...

Czyli pełna chata? 

- Tak, pełna chata. Chociaż najstarszy studiuje marketing i finanse sportowe poza Polską, ale spędza z nami święta, wakacje też. Dzięki internetowi mam syna prawie codziennie w domu.  

Jest różnica w wychowaniu chłopców i dziewczynek? 

- Myślę, że nie. Staramy się traktować je równo. Nie ma podziału, że dziewczynki więcej gotują, a chłopcy więcej sprzątają. Jeśli ktoś nie ma drygu do czegoś, nie zmuszam. A najmłodszy aż garnie się do kulinariów.  

Gotujecie razem? 

- Tak. Cała czwórka gotuje. Zdarza się też, że mąż coś upichci, zazwyczaj to klasyka, niedzielna jajecznica. Ale mamy dyżury na zmywaku. Gdy był ambasadorem, też zmywał... 

Ambasador zakasywał rękawy i... 

- Zmywał, oczywiście. Niektórzy myślą, że żona ambasadora jest noszona w lektyce i ma kamerdynera. Nieprawda, gotowałam sama, zakupy robiłam sama, jak trzeba było - odwoziłam dzieci do szkoły. Naczynia też same się nie zmywały, więc mieliśmy rozpisany grafik zmywania, ambasador też (śmiech). No, poza Frankiem, który był wtedy bardzo mały... 

Upiekło mu się. 

- Tak, ale teraz ma już coraz więcej obowiązków: nakrywa do stołu, przynosi sztućce. Wczoraj akurat były placki na obiad. Zośka robiła, ale - jak trzeba - to razem z Marysią kilkudaniowy posiłek ugotują. Ponieważ Marysia ma już 16 lat i może być zatrudniona, w weekendy dorabia sobie smażeniem naleśników. Syn, student, też musi sobie radzić, kucharzyć, bo żywienie się tylko produktami gotowymi lub "na mieście" jest zwyczajnie niezdrowe. 

Czytaj dalej na następnej stronie.

W związku z pracą mieszkaliście już w Stanach, Kanadzie... Można to pogodzić ze szkołą dzieci?

- Zosia jest w ostatniej klasie gimnazjum, Maria w przyszłym roku będzie zdawać maturę, gdyż naukę zaczynały w Kanadzie, gdzie rozpoczyna się ona rok wcześniej. Dzieci są przyzwyczajone do przeprowadzek. Ale zawsze płaci się jakąś cenę, coś jest za coś. Z jednej strony dziewczynki mówią po polsku, francusku i angielsku. Z drugiej, gdy wracamy, w szkole jest im trudniej. Ale w takiej grupie zawsze znajdzie się pomoc, korepetycje i dają radę.  

A kuchnia? Gdyby miała pani wybrać najlepszą... 

- W Polsce nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów. Mamy świetne produkty, tylko trzeba je umieć wybrać. Mamy bogate tradycje kulinarne, na przykład w porównaniu z Amerykanami. Gotujemy zupy - letnie, zimowe, jesienią jemy grzyby, zimą ryby, kapustę kiszoną, w ogóle kiszonki... Zauważyłam to dopiero z perspektywy emigranta. Pomyślałam: "Kurczę, u nas jest naprawdę fantastycznie!". 

Gdzie spędziliście święta? 

- Pod Poznaniem, skąd pochodzi mąż, mamy letni dom nad jeziorem. Mąż ma gigantyczną rodzinę. Bywa, że przy stole jest nas 30 osób. Dzieci szukają czekoladowych jajek w ogrodzie, pies też. Znajdzie, to wyżera... Choć nie powinien jeść czekolady... 

Stosuje pani dietę? Tak pani zeszczuplała... 

- W tym roku kończę 47 lat i nie wstydzę się wieku. Jestem dumna ze zmarszczek i niczego nie będę sobie poprawiać. Ale przychodzi taki moment w życiu kobiety, kiedy zaczyna się wszystko, że tak powiem, trochę sypać, zwalniać. Od ostatniego porodu mam kłopoty z tarczycą, jej niedoczynnością. Uważam na to co jem, nieraz walczę ze sobą. Bo zawsze trzeba walczyć. Współtworzę program "Z Bosacką na diecie" i znów się odchudzam. Ale nie chodzi tylko o to by się "wylaszczyć". Bardziej - o zdrowie. Gdy zdrowo chudniemy - odmładzamy się. 

Jak pani to wszystko robi? 

- Że tyle dzieje się w moim życiu? Jestem strasznie zachłanna. Muszę mieć wszystko: fajnego męża - to mi z nieba spadło. I fajne dzieci, które w miarę ogarniam. Ale nie przejmuję się głupotami typu: któreś ma włosy nieobcięte, gdy powinny być obcięte i starannie ułożone. Muszę natomiast rozwijać się zawodowo, bo inaczej prawie umieram. I muszę gotować, bo stanie przy garach kocham najbardziej na świecie!  



Rozmawiała Anna Ratigowska 

***
Zobacz więcej materiałów:


Świat & Ludzie
Dowiedz się więcej na temat: Katarzyna Bosacka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy