Reklama
Reklama

Katarzyna Dowbor ujawniła testament dziadka. Smutna historia

Listopad to dla Katarzyny Dowbor (59 l.) wyjątkowy miesiąc. Wtedy szczególnie ciepło myśli o swoim dziadku. Nie miała okazji go poznać, ale pamięć o nim trwa dzięki rodzinnym przekazom. Bronisław Kowalczewski pozostawił testament, o którym dziennikarka opowiedziała w wywiadzie dla "Dobrego Tygodnia".

W tym roku świętujemy 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości. Pani dziadek, Bronisław Kowalczewski, był podpułkownikiem Wojska Polskiego...

- I prawdziwym patriotą, idealistą. W 1918 roku, jako młody kawalerzysta, brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Moja mama, Krystyna, z ogromnym pietyzmem przechowuje jedną z niewielu pamiątek, jakie po nim zostały - sygnet. Otrzymał go od Marszałka Piłsudskiego. Taki upominek dostawali żołnierze, których chciał wyróżnić. Sygnet ma wygrawerowany rok 1918 oraz krzyż Virtuti Militari. Myślę, że właśnie wtedy misją mego dziadka stała się walka za kraj.

Reklama

Dlatego w 1939 roku dziadek nie zawahał się i znów wyruszył na wojnę?

- Był już wtedy wdowcem - babcia Jadwiga zmarła trzy miesiące wcześniej, podczas trzeciego porodu. Mimo tej rodzinnej tragedii, zdecydował się zostawić dwie małe córeczki, żeby służyć Ojczyźnie. Moja mama miała wtedy zaledwie sześć lat, jej siostra Hanna - dwanaście. Dziadek napisał do nich list. Zatytułował go: "Gdybym nie wrócił z frontu". W tym swoim testamencie zadysponował majątkiem, a na koniec padły zdania, które mogłyby być przesłaniem dla współczesnych młodych ludzi: "Moje drogie córki, kochajcie się, ale kochajcie też swoją ojczyznę i nie bójcie się poświęcić dla niej dóbr materialnych, a nawet życia, wychowajcie swoich synów na polskich żołnierzy, którzy będą walczyć o swój wolny kraj". Dla niego Bóg, Honor, Ojczyzna nie były pustymi słowami.

Pani dziadek słono zapłacił za swoją miłość do Polski.

- To prawda, z wojny nie powrócił. Kiedy dostał się do niewoli, w oflagu włączył się w ruch oporu i został jednym z jego przywódców. Był osadzony najpierw w obozie pod Limburgiem, a następnie karnie przeniesiony do specjalnego oflagu w Saksonii. Tam przyjęto go do tajnej Międzynarodowej Rady Ucieczkowej. W końcu wywieziono go do kolejnego niemieckiego obozu jenieckiego - w Dössel. Za każdym razem niestrudzenie organizował więźniom ucieczki. W końcu Gestapo wytropiło grupę dowódców i zgładzono ich.

Jak potoczyły się losy osieroconych córeczek?

- Zgodnie z wolą dziadka jego córki po wojnie wróciły do ojczyzny. Dziewczynki, wychowane we Francji, przyjechały do Polski. Wszystko było dla nich obce - język, rodzina, której wcześniej nie miały okazji poznać. Było to dla nich traumatyczne przeżycie.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Ma pani bliską relację z mamą. Jaka ona jest?

- To niesamowita osoba, niezwykle żywiołowa i energetyczna kobieta, która wciąż ma mnóstwo pomysłów! Ma 85 lat, ale jest w świetnej formie intelektualnej. Raz w tygodniu chodzi na basen na Warszawiankę, jeździ samochodem. Uwielbia wraz ze mną i moim bratem wybrać się do restauracji, po prostu celebruje życie. Mam nadzieję, że po niej odziedziczyłam żywotność.

W październiku przeszła pani operację, a już trzy tygodnie później była pani na planie programu "Nasz nowy dom". Nie forsuje się pani za bardzo?

- Przeszłam zabieg usunięcia tarczycy, z którą od siedmiu lat miałam poważne problemy. Żartuję czasem, że ten gruczoł to taki nasz komputer pokładowy, wpływający na pracę całego organizmu. Choć byłam pod opieką lekarzy i brałam leki, to okazało się, że nad moją trudno zapanować. Przez te lata towarzyszyły mi stany zapalne, stąd decyzja specjalistów, że najlepszym wyjściem będzie usunięcie tego organu. Po operacji szybko doszłam do siebie, więc nie było powodów, aby ograniczyć aktywność zawodową.

Na szczęście, najgorsze za panią i może cieszyć się dobrym samopoczuciem.

- Jestem zadowolona, zwłaszcza że przede mną intensywna praca na planie "Naszego nowego domu". Zdjęcia potrwają do końca marca, z krótkimi przerwami spowodowanymi dniami świątecznymi. Z całą ekipą zrobimy tysiące kilometrów po Polsce.

Zaczęła też pani nowy rozdział w życiu. Z gniazda wyfrunęła córka...

- Marysia zaczęła studia w Anglii. Od jej wyfrunięcia minął raptem miesiąc, więc nie zdążyłyśmy tego odczuć (śmiech). Poza tym obie miałyśmy sporo zajęć - córka poznaje miejsce, w którym spędzi najbliższe miesiące, ja byłam zaabsorbowana przygotowaniami do operacji, teraz pracą. Na pewno obie musimy nauczyć się funkcjonować w tej nowej dla nas obu sytuacji.

A jaką jest pani babcią?

- Nowoczesną i bardzo zapracowaną. Kiedy tylko znajduję czas, spotykam się z ukochanymi wnuczkami. Starsza, Janina, często odwiedza mnie w moim domu i bardzo to lubi. Ona, podobnie jak ja, kocha zwierzaki, a u mnie jest cała menażeria. Psy: Pepe i Benio, koty: Yeager i Fiona oraz konie: Rodezja i Surma. Czworonogi u mego boku były zawsze, bo nadają domowi wyjątkowy klimat.

Wiele razy się pani przeprowadzała. Nie przywiązuje się pani do miejsc?

- Nieszczególnie, ważni są dla mnie ludzie. Ale oczywiście - jedne z moich domów bardziej lubiłam, inne mniej. Jestem perfekcjonistką i zawsze szukałam lokum idealnego, które byłoby funkcjonalne i pięknie położone. Wreszcie znalazłam takie miejsce. Jest moim małym skrawkiem nieba na ziemi.

Rozmawiała: Kinga Frelichowska

***

Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama