Reklama
Reklama

Krzysztof Klenczon i jego niespełniony amerykański sen. W USA utopił oszczędności życia!

"Czuję, że wkrótce odejdę" - zwierzył się Krzysztof Klenczon (†39 l.) jednemu z przyjaciół po śmierci Johna Lennona. Pogrzeb muzyka Czerwonych Gitar odbył się trzy miesiące później...

Ostatni przed wyjazdem z Polski koncert Krzysztofa Klenczona w warszawskiej Sali Kongresowej zarejestrowała Polska Kronika Filmowa.

"Wydaje mi się, że trzeba wiedzieć, kiedy odejść, żeby zostawić po sobie dobre wspomnienia" - powiedział do kamery. 

Był kwiecień 1972 r. 2 maja z pokładu Stefana Batorego patrzył na oddalający się brzeg. Zostawiał rodziców, siostrę i wszystko, co znał. 

W pewnym momencie objął żonę i powiedział: "Wiesz co, Bibi, ja już chyba taty nie zobaczę".

I tak się stało. W 1975 r. przyjechał dopiero na jego pogrzeb. 

Reklama

Z fortepianem za ocean 

Rejs z Gdyni przez Montreal do Nowego Jorku trwał dwa tygodnie. 

Krzysztof Klenczon i jego żona Alicja („Bibi”) zabrali ze sobą wszystko: meble, a nawet fortepian. 

W Nowym Jorku czekał na nich ojciec Alicji, Marian Cywiński, który w USA zmienił nazwisko na Marion Plater. I zabrał ich do Chicago. 

Tak Krzysztof Klenczon poznał swojego teścia. Kilka lat wcześniej pan Marian nie był zachwycony, że jego córka chce zostać żoną jakiegoś „szarpidruta”. 

"Dzwonił do mnie z Ameryki i krzyczał, że jeśli za niego wyjdę, to mnie wydziedziczy" - opowiada Alicja. 

Ślub wzięli 25 grudnia 1967 r. w Katedrze Oliwskiej. W Chicago Klenczonowie zamieszkali u teściów. Potem wynajęli mieszkanie nad jeziorem Michigan. 

W 1976 r. przeprowadzili się do własnego domu przy Four Winds Way 9126 (czyli Czterech Wiatrów) w Skokie, willowej dzielnicy Chicago. 

Już we czwórkę, bo w 1973 r. przyszła na świat druga córka Klenczonów, Jacqueline Natalie. Starsza, Karolina Małgorzata, urodziła się w 1969 r. także w Chicago: Alicja Klenczon przyjechała w ciąży odwiedzić rodziców, których nie widziała 12 lat.

Krzysztof Klenczon podejmował się różnych prac, by utrzymać rodzinę. Na przykład w firmie teścia sprzątającej biura oraz jako taksówkarz (samochód, mercedesa, kupił teść, ale Klenczon go spłacał). 

Jeździł 12, a nawet 16 godzin dziennie i zarabiał na czysto 150 dolarów.

To było wtedy bardzo dużo. Ponieważ nie musiał pracować codziennie, w pozostałe dni występował w klubach muzycznych.

"Nigdy nie widziałem Krzysztofa tak zmęczonego jak w jednym z klubów chicagowskich, gdzie razem ze swoim polonijno-amerykańskim zespołem grał do tańca przez osiem godzin" - wspominał Janusz Kondratowicz, autor tekstów piosenek, mieszkający w latach 70. w USA.

Płyta w magazynach

Klenczon (jako Christopher) nagrał w USA płytę „The Show Never Ends”. Także w to przedsięwzięcie zainwestował teść muzyka, licząc na wielki sukces. Niestety, biznes nie wypalił. 

Poza środowiskiem polonijnym płyta przeszła właściwie niezauważona. W lipcu 1978 r. artysta żalił się polskim dziennikarzom: 

"Na rozreklamowanie i rozpowszechnianie płyty, zalegającej od miesięcy półki sklepowych zapleczy, wciąż mnie nie stać. Samo nagranie longplaya pochłonęło prawie wszystkie moje oszczędności, a i niemało dolarów teścia. Niewiarygodnie to droga przyjemność".

Bardzo liczną i wierną publiczność Krzysztof Klenczon miał w Polsce. Przekonał się o tym w 6 lat od wyjazdu z kraju, gdy powrócił na cykl koncertów. 

Wystąpił w Jeleniej Górze, Krakowie, Warszawie, Sopocie, Katowicach, Opolu, Wrocławiu, Świnoujściu i Kołobrzegu. Na każdym występie miał komplet. 

Zupełnie nieoczekiwanie pojawiła się możliwość nagrania solowej płyty. Ukazała się już po powrocie Klenczona do USA. Po roku ponownie przyjechał do Polski. Jak się okazało - po raz ostatni.

Ta jesienna trasa koncertowa w 1979 r., w przeciwieństwie do poprzedniej, nie była udana. Mimo to Krzysztof Klenczon coraz częściej myślał o powrocie do kraju.

Chciał sprzedać dom w Chicago i kupić dom pod Warszawą. Podczas ostatniego pobytu w Polsce jeździł nawet z Alicją oraz z Januszem Kondratowiczem (woził ich samochodem) i szukali odpowiedniego lokum. Nic odpowiedniego jednak nie znaleźli.

Pechowa impreza

Koncert w nowo otwartym klubie Milford w Chicago w środę 25 lutego 1981 r. zorganizowali polonijny impresario Jan Wojewódka oraz Krzysztof Krawczyk. Był to występ charytatywny, z którego dochód przeznaczono na zakup lekarstw dla dzieci w Polsce.

Krzysztof Klenczon przyjechał do klubu po północy, ponieważ tego dnia jeździł taksówką. Był bardzo zmęczony. Chciał zaśpiewać tylko trzy piosenki, ale publiczność wymogła więcej. „Biały krzyż” bisował trzy razy. 

Po koncercie odbył się krótki bankiet. Krzysztof Klenczon nie pił alkoholu, ale ponieważ był zmęczony, za kierownicą forda mustanga usiadła Alicja. Przy Pulawski Road poprosił żonę, aby się zamienili...

Wkrótce potem na skrzyżowaniu w lewy bok ich samochodu wjechało inne auto. Alicja nie odniosła poważniejszych ran. Za to Krzysztof Klenczon w bardzo ciężkim stanie trafił do pobliskiego Swedish Covenant Hospital. 

Lekarze dawali mu zaledwie 20 procent szans na przeżycie. Operacja trwała osiem godzin. Mimo to muzyk przeżył. Przewieziono go innego szpitala - świętego Józefa.

Klenczon spędził tam czterdzieści dni. Odwiedzała go rodzina i przyjaciele.

"Spod gipsu widać było tylko palce nóg, sine paznokcie dłoni. Hania (siostra - red.) wzięła ze sobą gitarę. Podniosła jego rękę i położyła na tej gitarze. Krzysiu, czy będziesz jeszcze kiedyś grał? Nie odpowiedział, tylko po policzkach popłynęły mu łzy" - wspominał Stan Borys, który zastąpił kolegę w taksówce.

Przez ostatnie dwa tygodnie życia artysta był przytomny. Mogło się wydawać, że najgorsze już za nim. Niestety, obrażenia były zbyt rozległe.

Zmarł w nocy z 7 na 8 kwietnia 1981 r. Alicja Klenczon przypomniała sobie wtedy, że trzy miesiące wcześniej, na wiadomość o śmierci Johna Lennona (zginął 8 grudnia 1980 r.), Krzysztof powiedział:  "Czuję, że na mnie też już czas, że wkrótce odejdę".

Ciało skremowano. Urnę z prochami przywiozła do Polski siostra Krzysztofa, Hanna. Spoczął w Szczytnie, gdzie się wychował. Tego lipcowego dnia burza wisiała w powietrzu.

Rozpętała się, zanim orszak żałobny doszedł do cmentarza. I wtedy ktoś przypomniał sobie, że Krzysztof Klenczon powiedział kiedyś w żartach, że chciałby, aby na jego pogrzebie rozszalała się burza.

***



Nostalgia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama