Reklama
Reklama

Małgorzata Ostrowska-Królikowska: Młodość? Nie chciałabym drugi raz tego przeżywać

Małgorzata Ostrowska-Królikowska (53 l.) nie żałuje ról, które ją ominęły, kiedy rodziła kolejne dzieci. Jest kobietą spełnioną, żoną i mamą wspaniałej piątki. Dom w podwarszawskim Zalesiu jest jej królestwem.

Mówiła pani, że marzyła o wysokim brunecie, a tymczasem pięknymi piosenkami urzekł panią niewysoki blondyn.

Małgorzata Ostrowska-Królikowska: - Z Pawłem poznaliśmy się w szkole aktorskiej we Wrocławiu. Pisał bardzo romantyczne utwory i ładnie wkomponował się w moje zamiłowanie do piosenki autorskiej, poetyckiej. Więc choć jako nastolatka marzyłam o wysokim brunecie, przynajmniej 180 centymetrów wzrostu, obowiązkowo o fiołkowych oczach i oliwkowej cerze, to pojawił się Paweł z gitarą i skradł moje serce. I tak trwamy już tyle lat. A muzyka cały czas jest obecna w naszym domu, także za sprawą synów. Janek komponuje, gra w zespole, a najmłodszy Ksawery jest w szkole muzycznej, w klasie pianina.

Reklama

Małżeństwo to nie zawsze sielanka, jednak pani twierdzi, że "trzeba brać życie za rogi i walczyć".

- Mam zasadę: jak jest problem, to trzeba go rozwiązać. Tego nauczyło mnie życie. Każdy z nas ma swoje wady, przyzwyczajenia, pewne spięcia to naturalna rzecz. Trzeba być szczerym ze sobą, nie udawać. Ale też nie rozpamiętywać, nie spoglądać ciągle wstecz. Ważne jest tu i teraz, ale też powinniśmy myśleć o przyszłości. Do życia jestem nastawiona bardzo romantycznie, jednak z drugiej strony mocno stoję na nogach.

I kocha pani takie zwykłe, codzienne sprawy...

- Dla mnie bardzo ważne jest, że dziecku zrobię rano śniadanie, dam buziaka przed wyjściem czy jak mogę, to zawiozę do szkoły. Cieszy mnie, kiedy Ksawery wraca do domu i już od progu krzyczy, że ładnie pachnie ciastem. Lubię, kiedy rodzina razem zasiada do stołu i dbam o to, by tak się działo. Uwielbiam celebrować tę codzienność. Rzeczy proste, powszednie budują silną więź, a ja zawsze chciałam mieć dużą rodzinę. Mam ogromny szacunek dla kobiet, które rezygnują z pracy i zajmują się tylko domem. Uważam, że to najtrudniejsze i najcięższe zajęcie.

Trudno matce wypuszcza się dzieci z gniazda?

- Wydaje mi się, że dzieci nie należą do mnie, potrzebują przestrzeni i wolności. Ja mam je przygotować do życia w tym świecie i puścić na szerokie wody. Jestem bardzo dumna, że moje pociechy są takie samodzielne, odpowiedzialne. Z nami mieszka jeszcze najmłodszy Ksawery i Marcysia, która chodzi do gimnazjum. Julka jest na pierwszym roku studiów medycznych, więc ma bardzo dużo nauki. Do domu przyjeżdża tylko na weekendy. Może syndrom pustego gniazda pojawi się, kiedy Ksawery wyjdzie z domu. Ale mam nadzieję, że dzieci będą zawsze chętnie do nas wracać. Potem może pojawią się wnuki. Bardzo bym chciała...

Jakim są rodzeństwem? Rywalizują ze sobą, kłócą się?

- Raczej się wspierają, pomagają sobie. Wszystkie nasze dzieci są bardzo empatyczne. Ostatnio Julka biegła w Warszawie do pociągu, upadła, miała zszywane kolano. Zajął się nią Janek. My dowiedzieliśmy się o tym już po wszystkim. Cała piątka miała swoje codzienne obowiązki. Kiedy pracujemy, potrafią sami zadbać o dom i opiekować się sobą nawzajem. Są zaradni i troskliwi. Jak mnie nie ma, Marcysia opiekuje się Ksawerym, szykuje jedzonko. Córce sprawia to przyjemność. I upiecze, i zrobi dobry makaron z sosem. Wszyscy się cieszymy, bo jej dania zawsze są bardzo pyszne.

Jest pani kobietą spełnioną. Lepiej czuje się pani teraz niż jak miała dwadzieścia lat?

- Cenię taką dojrzałą kobiecość, nie chciałabym drugi raz przeżywać młodości. Poszukiwanie swego miejsca w życiu, określanie siebie jako człowieka, kobiety, budowanie światopoglądu, relacji z ludźmi, z Bogiem - to wszystko jest bardzo trudne. Na tyle pytań nie znamy jeszcze odpowiedzi. Współczuję moim córkom, które właśnie borykają się z różnymi dylematami. Chciałabym im wiele spraw ułatwić, podpowiedzieć, ale wiem, że same muszą zdobyć doświadczenie i dojść do wniosków. Najczęściej człowiek uczy się na własnych błędach, a nie na cudzych.

Kiedyś w wywiadzie powiedziała pani, że to babcia nauczyła panią szacunku dla domu i rodziny. Pewne rzeczy można dzieciom wpoić.

- Uważam, że najważniejszy jest dobry przykład i wspólne działanie. Można się buntować, przeżywać różne okresy, ale gdy ma się mocny kręgosłup, to po błądzeniu po bezdrożach, wraca się na właściwą drogę. Starałam się, by moje dzieci poznały prawdziwy świat. Na przykład pojechałam kiedyś z nimi do hospicjum, nie bałam się pokazać im, że na świecie jest cierpienie i śmierć.

Od lat włącza się pani też w działalność charytatywną.

- Alma Spei, hospicjum dla dzieci w Krakowie, które wspierałam, wyszło już na prostą. Teraz jestem ambasadorką Hospicjum Domowego św. Proroka Eliasza znajdującego się pod Białymstokiem. Zajmuje się nim doktor Paweł Grabowski. Przeżył śmierć kliniczną i zmieniły mu się priorytety. Wyjechał z Warszawy, rzucił karierę i zajmuje się starszymi, chorymi ludźmi na Podlasiu, tam gdzie jest największa bieda. Jeździ autem do swoich podopiecznych, ale ma wielkie marzenie, by zbudować stacjonarne hospicjum. Całym sercem mu kibicuje. Trzeba pomagać.

Przed nami Święta Wielkanocne. Pani dom wypełni się na pewno gwarem, zjadą się wszystkie dzieci.

- Już nie mogę się doczekać. Zawsze są malowane pisanki, święconka. Przygotuję tradycyjny pasztet, jajka faszerowane, które dzieci uwielbiają. Jestem tradycjonalistką, ale córki przynoszą też nowe przepisy, z których chętnie korzystam. Lubię celebrować Wielkanoc, chciałabym, by dzieci zapamiętały właśnie tę atmosferę, ale też dostrzegały głębszy sens tych dni. To czas, który służy zadumie, wyciszeniu, duchowej odnowie. To wiosenne święta, pełne nadziei i radości.

Rozmawiała: Ewa Modrzejewska

***

Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy