Reklama
Reklama

Stanisława Ryster zdradza sekrety "Wielkiej gry"!

Wpisując w życiorys notkę o wygranej, można było liczyć na lepszą pracę.

Kiedy "Wielka gra" zadebiutowała na ekranach w 1962 roku, od razu podbiła serca wielomilionowej widowni. Do udziału w programie, nadawanym na żywo w ostatnią niedzielę miesiąca, ustawiła się długa kolejka chętnych - każdy chciał wygrać 25 tysięcy złotych, czyli równowartość średnich rocznych zarobków w Polsce. W eliminacjach brali udział: taksówkarze, prawnicy, kierowcy, ale też hydraulicy i hodowcy drobiu, sporadycznie inżynierowie. W PRL-u w ogóle nie zgłaszali się nauczyciele. - Pokutował pogląd, że nie wypada, by przegrali - wspominała Stanisława Ryster, prowadząca teleturniej od 1975 roku przez 31 lat.

Reklama

Kiedy pojawiła się w programie, zaczęła w nim rządzić żelazną ręką. - Na wizję bez marynarki lub żakietu u pań, nie wpuszczę! Nie ma takiej możliwości - zapowiedziała graczom na eliminacjach. Po latach wspominała: - Zawodnik z Poznańskiego przyjeżdżał wyprany, wykrochmalony, jakby świeżo wyszedł z pralni. A w teczce miał zapasową koszulę, bo wiedział, że w podróży jedną wygniecie. Z innymi regionami było nieco gorzej.

Na eliminacjach padały pytania trudniejsze od tych, na które trzeba było odpowiedzieć potem na wizji. "Orły" z wiedzy o Piastach musiały na przykład wiedzieć nawet to, za ile grzywien srebra książę Konrad I Głogowski uzyskał od biskupa wrocławskiego uwolnienie od nałożonej klątwy. - Nie wystarczyło jednak pomyślne zaliczenie testów eliminacyjnych. Potrzebne było też szczęście, by trafić do gry w jednej z pierwszych par. Decydowała o tym prowadząca, przydzielając numerki - opowiadał Radosław Nawrot, zwycięzca z tematu "Fauna wysp świata".  - Dostać w takiej sytuacji numerek 10, 15 albo 20 oznaczało... nie zagrać nigdy, mimo zdanego testu - dodał.

Tylko raz zdarzyło się, że nikt nie zgłosił się na eliminacje. - Normalnie przychodziło po kilkaset osób. A na Nałkowską nie przyszedł nikt! - dziwiła się pani Stanisława. Na sprawdzian wiedzy z tematu "Elvis Presley" gracze czekali aż 11 lat. Nigdy w puli pytań nie pojawił się sport - mimo że apelowano o to nie raz. Niektórzy z uczestników wygrywali kilkanaście razy. Rekordzistą był Jan Wolniakowski, pracownik poznańskiej Fabryki Łożysk Tocznych, który triumfował aż 18 razy w tematyce związanej z literaturą. – Miał nieludzką pamięć fotograficzną. Cichy, spokojny, nie kłócił się, przegrywał pogodnie – chwaliła uczestnika pani Stanisława.

Z sympatią opowiadała też o zasadach panujących w programie. To był jedyny teleturniej, na który publiczność przychodziła z własnej woli, a nie z łapanki albo za pieniądze jak przy innych programach – mówiła. – Na trybunach nikt nie sterował aplauzem przy pomocy tabliczek z napisem: „Krótkie brawa” albo „długie brawa”. U mnie ludzie reagowali tak, jak mieli ochotę – tłumaczyła.

W całej historii programu zdarzył się tylko jeden przypadek, kiedy zawodnik chciał zagrać nie fair. – Odpowiedział błędnie. Ale nagrał się nam tylko dźwięk bez obrazu. Poprosiłam go więc o powtórzenie. Zaparł się jednak i przekonywał: „Ja już teraz wiem”. Przez pół godziny błagaliśmy go wraz z publicznością, żeby odpowiedział jak poprzednio, bo nie można było ruszyć dalej. W końcu dał się przekonać – wspominała pani Stanisława.

Prawdziwym pechowcem okazał się natomiast pan Ryszard, który choć usłyszał już fanfary… opuścił studio z kwitkiem. Odpowiadał z tematu „Gryzonie świata”. Pytanie dotyczyło zwierzęcia z Afryki środkowej. – Jeżatka azjatycka – odpowiedział pewny swego. Rozległy się brawa. Na to odezwał się ekspert: – Jak to jeżatka azjatycka? W środkowej Afryce?! Jeżatka – owszem, ale afrykańska. Zawodnik przegrał, bo zwyczajnie się przejęzyczył...


Dobry Czas
Dowiedz się więcej na temat: Stanisława Ryster
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama