Reklama
Reklama

Tabloidy pisały o cudzie. Ewa Błaszczyk komentuje stan chorej córki

Ciągle ma apetyt na życie. Nie chce być postrzegana jako osoba przepełniona rozpaczą, cierpieniem i smutkiem. Chciałaby się jeszcze zakochać. Na razie Ewa Błaszczyk (60) nie ma na to czasu. Wierzy jednak w niebieską reżyserię.

Ostatni czas był dla pani trudny i stresujący. Zrobiła pani sobie gruntowne lekarskie badania. Pojawił się lęk o siebie?

Ewa Błaszczyk: - Nie, czuję się dobrze i jestem zdrowa. Zrobiłam tylko przegląd, bo wiem, że musi mnie wystarczyć dla obu córek i dla fundacji.

Jesteśmy w siedzibie fundacji "Akogo?". Po drugiej stronie widać pani dom. Zwykle kręciły się tam trzy psy...

- Dwie nasze golden retrieverki przeniosły się niestety do lepszego świata. I to akurat wtedy, kiedy byłam z Olą w Olsztynie, gdzie ją poddano operacji wszczepienia stymulatora pnia mózgu! Została nam jedynie jamniczka, też baba, która się właśnie teraz wgramoliła na krzesło, bo musi wszystko widzieć. Jamniki-kierowniki.

Reklama

A Ola gdzie jest teraz? Dużo się u niej zmieniło po operacji?

- Jest w domu. Lepiej panuje nad wzrokiem, bardziej się skupia, jest jakby bliżej nas - przynajmniej takie mamy wrażenie. Stara się też na prośbę odwracać głowę, opuszcza lewą rękę, napięcie mięśni się zmniejszyło. Zaszły więc detaliczne zmiany, ale jednak.

Jak pani porozumiewa się z córką?

- Dotykiem. Emocjami. Ona się ożywia, kiedy słyszy odgłos zamykanych drzwi. Mam wrażenie, że rozpoznaje moje kroki.

Po operacji liczyła pani na więcej?

- Nie. Nie myślę życzeniowo, bo można się wtedy boleśnie rozczarować. Wiedziałam, że ten wszczep "coś" może zrobić, ale rozumiem, że minęło już 16 lat od jej wypadku. To bardzo długo i spustoszenia w jej mózgu są duże. Dziękować Bogu, że nie była w stanie wegetatywnym, tylko zachowała minimalną świadomość, bo dzięki temu zakwalifikowała się do operacji. Może coś jeszcze się poprawi. Będziemy ją cierpliwie obserwować i pracować nad tymi zmianami, które się pojawią. Jednakże mam świadomość, że Ola jest w najcięższym stanie spośród osób, którym do tej pory wszczepiono stymulator.

Druga córka Marianna studiuje w szkole aktorskiej. Dlaczego to nie pani przygotowała ją do egzaminów, tylko inna aktorka, Roma Gąsiorowska?

- Jesteśmy z Manią za blisko siebie, a dużo lepiej się pracuje z osobą, z którą nie łączy nas tak silna więź, nie ma poczucia obnażenia. Ja to rozumiem, bo kiedyś trenowałam pływanie i kiedy ojciec przychodził na zawody, to robiłam trzy falstarty. Byłam przekonana, że mój siedzący na trybunach tatuś ma dłonie mokre z emocji i bardzo mnie to stresowało. W podobnych sytuacjach rodzi się jakieś dodatkowe napięcie.

Pływanie to wciąż pani pasja?

- Trudno mnie wpędzić do wody, swoje w życiu już przepłynęłam. No, chyba że w Chorwacji - to co innego, tam jest ciepło. W sierpniu byłyśmy z Manią tydzień w Cavtad, skąd skoczyłyśmy łódką do Dubrownika i na Korczulę. To mój jedyny urlop w tym roku, ale wystarczy. Szybko się regeneruję. I, proszę sobie wyobrazić, że Ola na nas czekała, choć bardzo późno wróciłyśmy. Na co dzień śpi o tej godzinie, ale tym razem zasnęła dopiero, kiedy się z nią przywitałyśmy.

Tydzień wakacji to niedużo. Skąd pani czerpie energię?

- Potrzebuję słońca. Jesienią i zimą, gdy marznę i brak mi słońca, lubię się powygrzewać w saunie, którą tu sobie zrobiłam. Wchodzę i od razu jest mi lepiej.

Jak wygląda pani dzień?

- Jest młyn. Rano trzeba zajrzeć do Oli, wejść do fundacji, potem nagrania, spotkania. Teraz będę miała regularne próby do spektaklu. Nie ma czegoś takiego jak koniec pracy, wolna sobota, niedziela. Ale jeżeli już trochę czasu wykroję, to staram się odciąć wszystko, poza telefonem do Oli.

A życie towarzyskie?

- Prowadzę je "po drodze", z ludźmi, z którymi pracuję, tam, gdzie akurat jestem. U wielu osób tak to wygląda, bo czasy się zmieniły.

Robi pani plany na przyszłość?

- Robię, ze świadomością, że są kruche i mogą nic nie znaczyć, więc nie wolno mi się do nich przywiązywać. Tego już życie mnie nauczyło. Ale nie boję się marzyć. I bardzo się cieszę z projektów zawodowych, bo każdy jest przygodą, daje nową krew. Jest iluzją, kreacją. I tak mnie rzeczywistość dogoni...

Po tych wszystkich trudnych doświadczeniach poukładała się pani z Bogiem?

- Mam z nim dobre relacje. To znaczy nie mam łaski wiary, ale mam wolę wiary. Codziennie rano ją odświeżam i zdaje mi się, że tak jest lepiej, jaśniej. Wszyscy w fundacji mamy poczucie, że nasz projekt jest pod jakąś ochroną, że działa tu niebieska reżyseria.

Rozmawiała: Dorota Mikłaszewicz

***

Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy