Reklama
Reklama

Teresa Lipowska nigdy wcześniej o tym nie mówiła! "Zostałam porzucona"

Choć nie omijały ją życiowe dramaty, nigdy się nie poddała czarnym myślom. Teresa Lipowska (81 l.) mówi, że optymizm wyssała z mlekiem matki. Po śmierci męża było jej trudno się odnaleźć, ale uratowała ją praca.

W swojej książce "Nad rodzinnym albumem" opowiada pani i o wzlotach, i o upadkach, np. nieudanym pierwszym małżeństwie...

Teresa Lipowska: - Niestety, zostałam porzucona jako bardzo młoda dziewczyna, ale potem 44 lata przeżyłam w cudownym związku. Daj Boże wszystkim posiadania takiego wspaniałego męża.

Dobraliście się na zasadzie podobieństw?

- Nie, byliśmy swoimi przeciwieństwami. Czasem dochodziło do tarć, sporów. Nie pamiętam jednak ani jednego dnia, w którym nie chcielibyśmy być ze sobą. Myślę, że łączyła nas mądra, dojrzała miłość. Wiedziałam, że to jest człowiek prawy, uczciwy, uczuciowy, podobał mi się też zewnętrznie. Bardzo dużą wagę przywiązywał do rodziny, do domu, który ja mu stworzyłam. Ale różniliśmy się np. pod względem wiary, on był niepraktykujący, a ja jestem wierząca i praktykująca.

Reklama

Ale wzięliście ślub kościelny. Udzielił go wam ksiądz Jan Twardowski.

- Tak, mąż poszedł do niego na rozmowę. Zapytał go, czy wierzy w miłość. Gdy odpowiedział, że tak, to ksiądz odparł: "Bóg jest miłością. To będziesz przysięgał tej miłości". Utrzymywaliśmy później kontakt z tym wspaniałym kapłanem, odwiedzaliśmy go przy okazji różnych uroczystości, np. imienin czy urodzin. Byłam jeszcze u niego niedługo przed jego śmiercią. Obchodziliśmy z mężem 40-lecie ślubu, ksiądz już nie odprawiał mszy, ale poświęcił nam drugie obrączki, bo pierwsze nie wchodziły już nam na palce.

A syna wychowaliście w wierze katolickiej?

- Uzgodniliśmy, że dajemy mu wybór, bo zrezygnować może przecież w każdej chwili. Ale na szczęście do tej pory, tak jak cała jego rodzina, jest bardzo mądrze wierzący. A ja cieszę się, bo wiara pomaga w życiu.

Z pani książki przebija się jedno: kocha pani życie.

- Wszystko mi się tak ułożyło, że jestem szczęśliwa - mam wspaniałą rodzinę, pracę, jak na swoje ponad 80 lat jestem w miarę zdrowa. I wydaje mi się, że mam dobre podejście do życia. Wie pani, jakie najbardziej lubię kwiaty? Słoneczniki, bo odwracają się do słońca. Jest taka maksyma: "Stań twarzą zwróconą do słońca, a cień pozostanie za tobą". I ja w to wierzę. Odwracaj się zawsze tam, gdzie jest pogodnie, jasno, przyjaźnie, będzie ci lepiej, a kłopoty zostaną z tyłu.

Optymizm to pani wrodzona cecha charakteru?

- Moja mama taka była, wyssałam optymizm z jej mlekiem. Zawdzięczam jej naprawdę wiele. Żyła w bardzo ciężkich wojennych i powojennych czasach i z różnych powodów miała trudne życie, a pomimo to zachowała dla mnie i mojego rodzeństwa uśmiech. Potrafiła nastawić mnie do pewnych rzeczy radośnie.

Optymizm pomaga też pani w trudnych momentach?

- Tak, bo zawsze myślę, że będzie lepiej, choć czasem nieszczęścia nam się przytrafiają, to się zdarza. Dzięki takiemu podejściu do życia nie wpadłam w dołek zarówno po śmierci mamy, jak i męża. Mama umarła z dnia na dzień, na wylew. Pamiętam jak trzymałam wówczas na ręku mojego 10-miesięcznego syna, a on ścierał mi rączką łzy z twarzy i pokazywał mi paluszkami uśmiech, tak jak go nauczyłam. Robiłam to, gdy chciałam go rozśmieszyć. Na odejście męża byłam przygotowana, bo długo chorował, ale po pogrzebie usiadłam w fotelu i przepłakałam dzień i noc. A potem pomyślałam, że albo zostanę bierna już na zawsze, nie ruszę się i nic nie będzie mi się chciało, albo następnego dnia coś zrobię, wyjdę choć na chwilę z domu. Na szczęście po dwóch czy trzech dniach musiałam wrócić na plan serialu i to mnie uratowało.

Czyli praca jako terapia?

- Może pomóc w podźwignięciu się z zapaści psychicznej. Równie skuteczny jest kontakt z przyrodą, przyjaciółmi, ale tak naprawdę podstawa to najbliżsi. Mam syna, w każdej chwili mogę do niego zadzwonić, a raz na dwa, trzy miesiące zapraszam go tutaj, na tę kanapę, siadamy wygodnie i gadamy o wszystkim. Choć oczywiście uwielbiam też kontakt z całą jego rodziną, synową i moimi wnukami.

Często się spotykacie?

- W każdej wolnej chwili, choć tych jest niewiele. Mam cudowne wnuki, bardzo lubię spędzać z nimi czas. Szymeczek skończył 14 lat, jest mądry, czuły, wrażliwy. O cztery lata młodsza Ewusia to urocza, przebojowa dziewczynka, która chce być psychologiem. Ostatnio woła mnie: "Babcia, chodź jeszcze do mnie na chwilę, to sobie porozmawiamy". Ona lubi słuchać, opowiadam jej o różnych rzeczach. A z wnukiem oglądam filmiki na YouTube (śmiech).

Jaka jest recepta na zachowanie tak dobrej kondycji psychicznej i fizycznej?

- Trzeba się o siebie troszczyć: jeść sensownie, ruszać się, wygospodarować czas, aby zadbać o zdrowie. Ja na przykład dwa razy w roku jeżdżę do sanatorium. Przede wszystkim jednak lubię pracować. To praca ładuje mi akumulatory. Mogłabym już być na emeryturze, ale w ogóle sobie tego nie wyobrażam.

Do tego jest pani osobą niezwykle energiczną.

- Starość objawia się tym, że mówimy do siebie: "Nie chce mi się". A ona jest tylko w naszej głowie. Oczywiście, nie zawsze mi się chce, w moim wieku do wielu rzeczy trzeba się trochę zmuszać. Mobilizuję się: "Z tego fotela tylko wstań. Jak wstaniesz, to już będzie dobrze". I rzeczywiście, ubieram się, wsiadam na rower i jadę np. do ogrodu botanicznego lub Lasu Kabackiego. Cieszy mnie kontakt z przyrodą.

Poświęca też pani czas na akcje charytatywne.

- Angażuję się w nie trochę ze względów egoistycznych, bo daje mi radość to, że mogę być komuś potrzebna. Pomagać można na różne sposoby. Gdy te ostatnie kilka dni przed śmiercią mój mąż leżał już w hospicjum, spotykałam starsze panie, od których dowiedziałam się, że one przychodzą tam, aby pomóc odchodzącym. Trzymają ich za rękę, coś im czytają. Jest tysiące rzeczy, które można robić, aby dać upust tej swojej samotności.

Rozmawiała: Iza Orlicz

***

Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama