Reklama
Reklama

Walentyna Kozioł z "Sanatorium miłości" przeszła piekło. Całe lata mąż ją upokarzał

Nikt się tego nie spodziewał, a już najmniej ona. - Nie poznaję siebie! Zostałam kuracjuszką dnia, było jak w krainie baśni - zachwyca się bohaterka "Sanatorium miłości". Na oczach milionów telewidzów Walentyna Kozioł (66 l.) ze smutnej i wycofanej przemieniła się w szczęśliwą kobietę! A przecież do programu jechała z przygniatającym, podwójnym bagażem. Prócz niedużej walizeczki z ubraniami dźwigała ciężką przeszłość.

- Takie mam wewnętrzne przekonanie i przeświadczenie, że poznam ciepłego mężczyznę, który odmieni moje życie - mówiła z nadzieją. Próg sanatorium Równica w Ustroniu przekroczyła niepewnie, nieśmiała, przestraszona. Od lat całkowicie poświęcała się pracy, uciekając od przeżyć z dzieciństwa.

Na świat przyszła w małej wiosce na mroźnej Syberii. Jej dziadek po aresztowaniu przez NKWD z rodziną został zesłany na Wschód. W nieludzkim świecie na świat przyszło ich pięcioro. Z dzieciństwa pamięta potworne zimno. Temperatura spadała poniżej minus 30 stopni Celsjusza i wyniszczający głód, gdy tygodniami nie mieli co włożyć do ust.

Reklama

- Musiałam oszukiwać żołądek żuciem żywicy - mówi ze smutkiem bohaterka programu. Syberyjski koszmar odcisnął piętno na jej zdrowiu. Osłabiona, chuda, z wrzodami, balansowała na granicy życia i śmierci. Dopiero kiedy skończyła 6 lat, rodzina szczęśliwie wróciła do Polski.

Zamieszkali w Grajewie, w mieszkaniu dla repatriantów. Tam mała Walentynka po raz pierwszy poczuła, czym jest ciepła woda i czysta pościel.

- Przez pierwszą noc z wrażenia w ogóle nie mogłam usnąć. Bałam się, że Polska to jest tylko jakiś sen i że gdy się obudzę, znów będę na Syberii... - wspomina.

W 1963 roku zmarł jej tata. Omal nie pękło jej serce. Nie wie, co by z nią było, gdyby nie mama. Walentyna, tak jak ona, chciała zostać przedszkolanką. Ale nie dano jej tej szansy z powodu rosyjskiego akcentu. Nie zaliczono jej egzaminu ze śpiewu.

- Poczułam się jak jakaś trędowata. Nie umiałam się uśmiechać. Nie potrafiłam się cieszyć...

Powiedziałam dość

Skończyła technikum rolnicze, pracowała w różnych zawodach. Najdłużej jako księgowa. Miała 23 lata, gdy wyszła za człowieka, przy którym o szczęściu nie mogła nawet pomarzyć.

- Z pokorą znosiłam upokorzenia - opowiada o dwudziestu latach toksycznego związku. - Skupiałam się na pracy, a życie mi uciekało. Mąż dał mi nieźle popalić. Z ręki miałam mu jeść. Innym radziłam: pracuj i żyj, a sama tylko pracowałam. W końcu powiedziałam dość.

O rozstaniu z mężem nie myślała do czasu, gdy jej synowie Przemek i Rafał nie dorośli. Po rozwodzie przez kilka lat unikała ludzi. W końcu związała się z kolejnym mężczyzną, ale po 10 latach znów była sama.

- Ktoś z nas zabłądził i się oddalił? Myślę że on... - podsumowuje. Emerytura nie zamknęła jej w czterech ścianach, prowadzi wypożyczalnię karnawałowych strojów, projektuje i szyje, na działce uprawia ekologiczne warzywa, z których robi przetwory dla wnuków: Kacpra i Kamila.

Więcej niż psychoterapia

Najtrudniejsze nastąpiło, gdy postanowiła zacząć spisywać życiorys mamy, która zmarła w 2000 roku. Powrót wspomnień z Syberii zmroził jej serce. Straszne obrazy z dzieciństwa spowodowały, że z potworną siłą zaatakowała ją depresja. Ruszyła więc po pomoc do specjalistów. Stwierdzono u niej zespół stresu pourazowego. Dowiedziała się, że to ciężka przypadłość żołnierzy wracających z wojny.

- Zgodnie z zaleceniami lekarzy miałam nie wracać do wspomnień - opowiada. Wtedy dowiedziała się o poszukiwaniach kandydatów do programu o intrygującym tytule "Sanatorium miłości". Jakiś podskórny impuls sprawił, że zgłosiła się i pojechała na casting.

- Nie wiem, co się stało. Mój psycholog twierdzi, że w końcu zdecydowałam się na rewolucję w życiu! - mówi pani Walentyna.

Kiedy została wybrana, spakowała się i ruszyła z Mikołowa, gdzie mieszka, do Ustronia. Wciąż niepewna jutra, wciąż mając syberyjski mróz w sercu. I wydarzył się cud, w który trudno nawet jej samej jest uwierzyć.

- Chcę powiedzieć wszystkim kobietom, które myślą, że im się już nic nie należy, są zakompleksione: każdy z nas jest kimś! Trzeba żyć! - mowi, rozkwitając u boku innego kuracjusza, Ryszarda Kruszelnickiego. On pierwszy ją dostrzegł. Sam ma 71 lat, jest zapalonym rowerzystą, wysportowany i przystojny. Ale nie myślał, że Walentyna odważy się spędzić z nim ten dzień. Zrobiła to dopiero, gdy została kuracjuszką dnia!

- Udział w "Sanatorium miłości" według moich lekarzy dał mi więcej, niż wieloletnia psychologiczna terapia! - mówi z radosnym uśmiechem.

***


Zobacz więcej materiałów:


Rewia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy