Reklama
Reklama

Zbigniew Buczkowski opowiedział przejmującą historię rodzinną

Wychowywał się bez ojca, bo ten zginął w katastrofie, której można było uniknąć. Potem przez lata walczył, by przywrócić tacie dobre imię.

Nie dane mi było wychowywać się w pełnej rodzinie - mówi ze smutkiem "Dobremu Tygodniowi" Zbigniew Buczkowski. Ale ojciec jest dla mnie bohaterem.

Nie miał ojca. Marian Buczkowski był pilotem, absolwentem Dęblińskiej Szkoły Orląt. Ukończył ją jeszcze w II RP. Został zestrzelony i ranny podczas obrony Warszawy w 1939 roku, potem walczył w szeregach AK. Po wojnie, by utrzymać rodzinę, dalej latał jako kapitan PLL LOT. Miał na swoim koncie pół miliona kilometrów w powietrzu, za co został uhonorowany odznaką Ikara.

15 listopada 1951 roku siedział za sterami samolotu rejsowego, który leciał ze Szczecina do Krakowa. Lądowali najpierw w Poznaniu, potem w Łodzi. Pogoda była zła, lotnisko spowijała mgła, a dodatkowo Buczkowski stwierdził awarię silnika. Maszynę, starą i zużytą, podarowała Polakom armia radziecką. Dlatego podjął decyzję, by nie startować więcej tego dnia i poinformował o tym załogę.

Reklama

Gdy to mówił, do pomieszczenia dla pilotów wbiegł oficer Urzędu Bezpieczeństwa. - Dlaczego pan nie leci? - zapytał. - Bo nie będę ryzykował życia pasażerów - odparł Buczkowski. - To prowokacja, pan jest imperialistycznym reakcjonistą! My wiemy, że pan się przyjaźni ze sługusami, którzy latali w RAF-ie! - krzyknął ubek. Okazało się, że na pokładzie jest towarzysz Stanisław Gryniewski, który, jak podkreślił oficer, "musi być wieczorem w Krakowie".

By to dodatkowo zaakcentować, przystawił kapitanowi do głowy odbezpieczoną broń. - Albo wsiądziesz do samolotu, albo cię zastrzelę - wycedził. Buczkowski wziął czapkę i poprosił załogę, by szykowała się do lotu. Niedługo potem w miejscowości Tuszyn zawadzili o linię wysokiego napięcia i spadli. Nastąpił wybuch, 16 osób spłonęło w jednej chwili wraz z samolotem.

Prasa ogólnopolska o wypadku nie napisała. Starano się zatuszować sprawę, a winą obciążono pilota. Miał być jednak pochowany z orkiestrą i honorami na warszawskich Powązkach. Ale wdowa zaprosiła na cmentarz księdza. - W momencie gdy się pojawił, ceremonia przybrała skromną formę - opowiada Zbigniew Buczkowski. Sam tego nie pamięta. Miał 8 miesięcy, a starszy brat Waldemar - cztery latka. Zdzisława szła za trumną męża w kolejnej ciąży. Najmłodszego syna nazwała po ojcu: Marian.

Było jej ciężko żyć, choć pomagała rodzina i koledzy męża, piloci. Mieszkała z dziećmi w jednopokojowym mieszkaniu z węglową kuchnią. Rok po wypadku wystosowała do Ministerstwa Transportu list z prośbą o przydział większego lokum. Otrzymała dwa pokoje z kuchnią i łazienką na Chełmskiej w Warszawie. - Była zaradną kobietą, starała się, by niczego nam nie brakowało. Uczyła pokory, mówiła, że należy być przyzwoitym. Wrażliwa, ale wymagająca - wspomina aktor.

Kazała się synom uczyć. Gdy Zbyszek miał 12 lat, zaczął statystować w filmach, by wspomóc domowy budżet. Po podstawówce chciał iść do szkoły lotniczej, ale wtedy usłyszał od mamy stanowcze: "Nie!". Po maturze pracował jako technik maszyn drukarskich, a potem został aktorem.

O swoim ojcu nigdy nie zapomniał. Dzięki jego staraniom w 2010 roku na rynku w Tuszynie odsłonięto tablicę pamiątkową poświęconą ofiarom katastrofy. - Ten dzień pozostanie w mojej pamięci na zawsze. Po części zwróciłem tacie należyty honor. Wzruszyłem się na słowa przyjaciela Józka Wójtowicza, emerytowanego pilota, który powiedział: "Ojciec patrzy na ciebie z nieba i jest dumny". Chcę tak myśleć. Żałuję, że tego dnia nie doczekała moja mama - mówi aktor.


Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Zbigniew Buczkowski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy