Reklama
Reklama

Zofia Czerwińska: Starość to kara. Stwórca zrobił nam świństwo

Zofia Czerwińska (84 l.) przyznaje, że starość jest dla niej ciosem, którego się nie spodziewała. Jesień życia udaje jej się przeżyć tylko i wyłącznie dzięki wrodzonemu poczuciu humoru.

Jest pani sentymentalna? Przywiązuje się pani do rzeczy, miejsc?

Zofia Czerwińska: - Do niczego, nigdy. Nie przeprowadzam się z mojego mieszkania, bo jest dobre dla psa - w pobliżu jest park. Właściwie nic a nic nie jestem sentymentalna. Nie wzruszam się, nawet gdy jadę na Wybrzeże, gdzie mieszkałam z rodzicami, chodziłam do szkoły i z wielką trudnością zdałam maturę.

Samochody też tak pani zmienia bez sentymentu?

- Co dwa lata, regularnie, mam nowy samochód. Nie dlatego, że mam pieniądze, tylko dlatego, że właśnie ich nie mam. Samochód, który sprzedaję, jest ciągle nowy, czasami nawet jeszcze na gwarancji i ja za niego dostaję przynajmniej 3/4 tego, co płacę za następny. Zawsze nowy biorę. Ludzie po 14 latach mają stare rzęchy, do których tyle dopłacają, że dawno mieliby nowy samochód.

Reklama

Wspomina pani, że maturę zdała z trudem. Przyczyną były kłopoty z nauką czy z zachowaniem?

- Za uszy zostałam przez maturę przeciągnięta. Szalbierstwa dokonał dyrektor, aby się mnie pozbyć ze szkoły. Nie byłam w stanie rozwiązać żadnego zadania. Równanie drugiego stopnia było dla mnie za trudne. A zachowanie? Kochana, 1 kwietnia wyprowadziłam calutkie gimnazjum i szkołę powszechną na wagary. W szkole zjeżdżałam po poręczy, po kawaleryjsku. Raz podczas takiego zjazdu wpadłam na dyrektora, ten upadł i złamał rękę. Miał mnie dość. Byłam tornadem - ruchliwa, przyjeżdżałam do szkoły na rowerze bez trzymanki, z nogami na kierownicy. Jak akrobatka.

A co na to rodzice?

- Nie mieli na mnie rady. Byłam rozpieszczoną jedynaczką, ukochaną przez rodziców. Prawda jest taka, że mieli ze mną kłopoty. Mama siedziała właściwie cały czas w szkole. Zaczęła pracować w komitecie rodzicielskim, aby była jakaś przeciwwaga dla mnie. Bardzo się rodzice angażowali w życie szkoły.

Taki brak pokory został pani do dziś.

- Tak, taka jestem rogatka, ale jednocześnie... bardzo zorganizowana. A jeśli chodzi o zawód, to jestem niezwykle zdyscyplinowana, nieprawdopodobnie punktualna, solidna i zawsze perfekcyjnie znam tekst.

Lubiła być pani w centrum uwagi?

- Tak, jak to aktorka. Gdziekolwiek się znalazłam, to musiałam coś zrobić, by zwrócono na mnie uwagę. Gdy nie dostałam się za pierwszym razem do szkoły teatralnej, to poszłam na prawo do Poznania. Było tam bardzo dużo studentów i nikt mnie nie rozróżniał, więc zaczęłam... mdleć. Na inauguracji roku zemdlałam, wezwali karetkę pogotowia. I od tej pory wszyscy już mnie poznawali. Pokazałam się, byłam rozpoznawalna. Gdy było warto, mdlałam. Ja nie mówię, że jestem urodzoną aktorką, ale zachowywałam się tak, jak człowiek, który chce być widoczny. Aby go zapamiętali... i to się liczyło. Po latach jeden z adwokatów, z którym studiowałam, powiedział, że pamięta, iż podczas studiów byłam chorowita (śmiech).

Dlaczego nie dostała się pani do szkoły teatralnej za pierwszym razem?

- Zdałam egzamin przed komisją i zostałam przyjęta, ale lista przyjętych w 1952 roku studentów trafiała do ZMP, gdzie przewodniczącymi byli koledzy, którzy do dziś są obecni w naszym otoczeniu. Ci koledzy wezwali mnie i powiedzieli: "Chyba sama rozumiesz, Zosiu, pierwszeństwo mają koledzy z pochodzeniem chłopskim lub robotniczym. A ty, córka lekarza!". Zabrali mi rok.

Została pani ambasadorką książki "Dopóki życie trwa. Nowy sekretny dziennik Hendrika Groena, lat 85". To przejmująca książka o starości i... pogodzie ducha.

- Jestem dumna, że jestem ambasadorką właśnie tej książki. Hendrik Groen, który oficjalnie jest autorem, wczuł się w temat i napisał książkę bardzo optymistyczną i krzepiącą, pomimo wieku bohatera. Książka daje nadzieję, pomaga w przeżywaniu starości. Jest to lektura obowiązkowa dla wszystkich ludzi, którzy mają starszych rodziców lub dziadków.

Czym dla pani jest starość?

- Starość to zawsze jest rozpacz, a w jaki sposób się ją przeżyje, zależy tylko od tego, na kogo wypadnie. Gdy rodzi się człowiek z poczuciem humoru, z takim patrzeniem na świat jak autor książki czy ja, to tę starość przyjmuje łatwiej. Jestem pogodnie nastawiona do życia. Ale uważam, że starość jest niezawinioną karą, a człowiek, który się napracował, powinien mieć na starość nagrodę. Jeśli jest jakiś Stwórca, to albo się pomylił, albo zrobił nam świństwo.

Jakie ma pani przyjemności życia?

- Pracuję, jestem aktywna, ciągle miło przyjmowana, zapraszana. Ludzie mówią: "Ale pani uśmiechnięta". A pani powiem, że uśmiecham się, bo tak lepiej wyglądam. Ale starość tak naprawdę jest trudna, bo wiadomo, że może być tylko gorzej. Mam endoprotezę w kolanie, ale nie narzekam. Sam upadek tak mnie nie zdołował, jak jego rezultaty - operacja, rehabilitacja. Owszem, moje podejście do życia mi pomogło, bo niektórzy nawet nie chcą wstać po operacji. Nadal jeżdżę samochodem. Robię kilkaset kilometrów, prawie nie odpoczywając, bo nienawidzę się zatrzymywać. Kierowcą jestem od ponad 50 lat, a 19 marca skończyłam 84 lata.

Nigdy nie żałowała pani wyboru zawodu?

- Nie, ale aktorstwo to ciężki kawałek chleba. To kalejdoskop. Nie jest nudno - walka aktora trwa od rana do wieczora, bo albo się walczy, albo układa strategie. Aktor to prawdziwy wędrowiec: albo zdobywa Himalaje, albo tapla się w grząskim błotku, czasem tego samego dnia. Bo wieczorem zagra Hamleta, a rano musi grać chałturę, aby zapłacić raty...

Rozmawiała: Edyta Karczewska-Madej/ AKPA

***

Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama