Reklama
Reklama

Zygmunt Kałużyński: Jego życie nie było usłane różami!

Zygmunt Kałużyński (+85 l.) był legendą telewizji. O życiu prywatnym nigdy jednak za wiele nie opowiadał. Szkoda, bo tak barwnych i osobliwych postaci w polskim show-biznesie można ze świecą szukać...

Dwie skrajne osobowości: Zygmunt Kałużyński i Tomasz Raczek. Przez dziesięć lat zasiadali naprzeciw siebie i dyskutowali o najznakomitszych dziełach kinematografii światowej. 

Widzowie doskonale odczytywali konwencję ich sporów, a także czekali z niecierpliwością na błazeński i przesadny ukłon powitalny oraz machanie ręką na koniec w wykonaniu Zygmunta Kałużyńskiego.

Wiedzieli, że pod pozą nieszablonowego zachowania skrywa się ogromna wiedza, wrażliwość na piękno oraz perfekcyjne przygotowanie. 

Tworzyli swoisty duet. Byli jak Don Kichot i Sancho Pansa albo Flip i Flap. "Perły z lamusa" zostały uznane za jeden z najpopularniejszych programów telewizyjnych. 

Reklama

11 grudnia minęła setna rocznica urodzin Zygmunta Kałużyńskiego. W opinii wielu reżyserów i ludzi z branży uważany za szaleńca, wariata i szkodnika, nazywany debilem o małpiej gębie. 

A wszystko dlatego, że odważnie oceniał twórców rodzimego kina, bezpardonowo szargając autorytet Zanussiego, Wajdy czy Żuławskiego. Krytyk, popularyzator kina, publicysta. 

Zawodowo bezkompromisowy, w życiu prywatnym wrażliwy i uczuciowy. Jego publiczny wizerunek człowieka nieokrzesanego i niechlujnego skrywał bolesne doświadczenia młodości oraz miłosne rozczarowania.

Wychowywany bez ojca, w wieku 13 lat osierocony przez matkę, przeszedł pod opiekę wuja – lubelskiego adwokata.

Choć pociągał go teatr, zgodnie z wolą opiekuna zaczął studiować prawo. Jednak wojna pokrzyżowała wszelkie plany. W końcu został krytykiem teatralnym, a później filmowym.

"Czytelnicy i widzowie go kochali, bo był autentyczny, znakomicie pisał, potrafił przekazać swoją ogromną wiedzę, choć czasem coś zmyślał" - wspominał go Tomasz Raczek.

"Chciał uchodzić za błazna, bo wiedział, że tylko ktoś taki może mówić ważne rzeczy prosto z mostu. Wbrew pozorom był typem introwertyka, który nie zwierzał się nikomu ze swych problemów.

A jego życie nie było usłane różami. Był dwukrotnie żonaty.

Pierwszy raz z poetką Julią Hartwig, która bezlitośnie podsumowała go w jednym zdaniu, że kompletnie nie nadawał się na męża.

Jego drugą żoną została Amerykanka Eleanor Griswold. Ale i ta miłość stała się dla niego źródłem udręki. Ukochana zostawiła go dla znanego reżysera Aleksandra Forda, twórcy słynnych Krzyżaków.

Zygmunt Kałużyński nie mógł pogodzić się z jej odejściem i odziany w prześcieradło udawał zjawę pod oknami willi Forda na warszawskiej Saskiej Kępie. 

Wiele razy uganiał się za utraconą miłością, jednak robił to w sposób tak ekstrawagancki, że przed prawnymi konsekwencjami swoich wygłupów nie raz musiał szukać schronienia w szpitalu psychiatrycznym.

Rana w jego sercu była jednak tak duża, że już nigdy nie związał się z żadną kobietą…

Miał swobodne podejście do porządku oraz higieny. Na nagraniach w studiu telewizyjnym często pojawiał się w poplamionej koszuli czy krawacie twierdząc, że na ekranie i tak tego nie widać.

"Występował w 'Perłach z lamusa' w jednym krawacie z włóczki, którym zakrywał plamę na koszuli. Próbowałem go namówić, by tę koszulę uprał, ale on nie chciał, twierdząc, że to pamiątkowa plama po zupie pomidorowej zjedzonej u państwa Morgensternów w 1962 roku" – opowiadał Raczek.

Na następnej stronie dowiesz się, czego Kałużyński nie robił w swoim domu od 50 lat...

W swoim mieszkaniu Zygmunt Kałużyński nie mył okien przez 50 lat! I nie wycierał kurzu…. 

Prowokował wyglądem, stylem życia i tym, co pisał. Miał swoje zdanie, ale nigdy nie lekceważył tego, co myślą inni.

"Uważał, że dopiero w ogniu dyskusji powstają myśli, które się liczą" – wspominał Raczek.

Zygmunt Kałużyński wyróżniał się doskonałym słuchem muzycznym. Dzięki matce, pianistce, potrafił akompaniować. Był znawcą muzyki poważnej. 

Pod koniec życia, gdy był już bardzo chory, odłączył adapter twierdząc, że słuchanie muzyki wymaga skupienia, a on już nie ma na to siły.

Aż trudno w to uwierzyć, ale nie miał w domu telewizora. Dopiero 3 lata przed śmiercią, gdy nie był w stanie chodzić do kina, w jego mieszkaniu pojawił się odbiornik.

"Nie miałem telewizora, bo bałem się, że będę patrzył, patrzył i patrzył, i zdechnę wreszcie, umrę z głodu" – podsumował, jak zawsze w swoim stylu.

Stworzony na potrzeby telewizji duet Kałużyński – Raczek przerodził się w wieloletnią przyjaźń. 

Młodszy kolega był dla starszego mistrza jak syn, tym cenniejszy, że nie dane mu było nigdy doświadczyć prawdziwego ojcostwa. Tomasz Raczek również nie krył charakteru tej relacji:

"On jest dla mnie ważny emocjonalnie. Od kilku lat, od kiedy nie mam ojca, bardzo silnie czuję, że pan Zygmunt wszedł w jego rolę" - mówił. 

Zygmunt Kałużyński zmarł w 2004 roku w wyniku nowotworu. Spuściznę po nim przejął Tomasz Raczek. I wtedy, ku swemu wielkiemu zdziwieniu, odkrył w mieszkaniu mistrza przyklejone za szafą stare zdjęcia i… listy. 

Tak osobiste, że ich istnienia nie wyjawił nigdy nawet przyjacielowi. Stańczyk polskiego kina w głębi duszy był wrażliwy jak małe dziecko…


Rewia
Dowiedz się więcej na temat: Zygmunt Kałużyński
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy