Agata Młynarska nie była na ślubie syna. "Zawsze miałam bardzo bliski kontakt z dziećmi"
Synów kocha ponad wszystko. Wychowała ich na zaradnych mężczyzn, którzy robią kariery – Stanisław w biznesie, Tadeusz – w świecie filmu. I podejmują własne, czasem trudne, także dla niej, decyzje. Ale Agata Młynarska (55 l.) zawsze stoi za nimi murem...
Świat i Ludzie: Bardzo rzadko pokazujesz swoich synów i o nich mówisz. Czy oni nie chcieli pokazywać się publicznie?
Agata Młynarska: Chłopcy są dorośli: Staś ma 35 lat, Tadeusz – 31. Zgodziliśmy się razem na jeden duży wywiad. Wiedzieliśmy, że to ostatni moment, żeby się sfotografować razem i mieć piękną pamiątkę. Już wiedzieliśmy, że Tadzio wyjeżdża do Los Angeles. Teraz patrzę na te zdjęcia z sentymentem i dumą, jakich mam wspaniałych synów.
Stanisław i jego córeczki mieszkają w Warszawie, ale za Tadeuszem musisz bardzo tęsknić...
- Skręca mnie z tęsknoty za Tadziem, podobnie jak za jego żoną. Ale wiem, że jest szczęśliwy, spełnia swoje marzenia. Dostał się do jednej z najlepszych szkół filmowych i chce znaleźć zajęcie na najtrudniejszym na świecie filmowym rynku. Wspólnie z żoną budują własny świat i nawet lepiej, że rodzice nie siedzą im na głowie. Rozmawiamy przez Skype’a, mamy cały czas kontakt.
Byłaś na ślubie?
- Nie, ślub był kameralny, tylko oni i świadkowie. Jak przyjadą do Polski, być może odbędzie się rodzinna uroczystość.
Z kolei Stanisław potrzebuje cię teraz, bo to szczególny moment w jego życiu – rozstał się z żoną. Czy pogłębiły się wasze relacje?
- Zawsze miałam bardzo bliski kontakt z dziećmi. Stoję za nimi murem. Ze Stasiem często się widzimy, razem z jego córkami wyjeżdżamy na wakacje i ferie. Nasz dom jest pełen dzieci i młodzieży: bardzo często przychodzą moje wnuczki – Julia i Klara, córka Sylwia z mężem Kubą i ich córeczką, wpadają dorośli już synowie mojego męża, córki mojego brata... Wszyscy siadamy przy stole i zaczynają się rozmowy, opowieści...
Dom otwarty bardzo ci odpowiada?
- W moim rodzinnym domu znalazło się miejsce dla każdego. W kuchni stał gar zupy, mama zawsze mówiła, że znajdą się chętni i głodni, żeby ich przytulić. Ja uwielbiam jak odwiedzają mnie rodzina i przyjaciele. Celebrowanie wspólnych chwil jest najważniejszą nauką życia a nasze dzieci przekazują ją kolejnym pokoleniom.
Obaj synowie używają nazwiska Kieniewicz. Nie chcą być z „tych Młynarskich”?
- Mają nazwisko po ojcu, zgodnie z tradycją. Są z Kieniewiczów i z Młynarskich. W równym stopniu obciążeni dziedzictwem. Tadeusz, jako operator, nie przyznał się do swojego pochodzenia. Chciał sam zapracować na swoje nazwisko. Staś ma swoją szkołę wspinaczkową i też ciężko pracuje na sukces. Jest znakomity w tym, co robi. Osiągnął to własną pracą i determinacją.
Zazwyczaj jednak dzieci uważają, że to ich wina, że rodzice się rozstali. Jak poradziłaś sobie z tym problemem?
- Dzieci rozumieją, co się stało dopiero, gdy dorosną. Żaden nastolatek nie jest w stanie pojąć kobiety, która się rozwiodła, bo czasem nawet jej własna rodzina czy przyjaciele tego nie rozumieją. A nastolatek czuje tylko, że to jego wina. Zawsze uważałam, że rodzice rozwodzą się ze sobą, a nie z dziećmi. Czasem, gdy byłam bardzo zajęta w pracy i miałam wolny weekend, chciałam, żeby chłopcy zostali ze mną, a okazywało się, żeoni mają już plany z tatą. Chłopcy mieli wolność wyboru, a ja z ich ojcem staraliśmy się brać pod uwagę ich zdanie. Nie chciałamich obarczać poczuciem winy. Po prostu czekałam z kolacją aż wrócą zadowoleni od ojca.
Synowie mieli do ciebie pretensję, że praca też jest dla ciebie ważna?
- Oczywiście, oni nie cierpieli mojej pracy. Kojarzyła im się z tym, że mnie nie ma, że praca zabiera im mamę, że w telewizji jestem błyszcząca, pięknie umalowana i roześmiana...
... a w czasie wolnym mają w domu zmęczoną mamę w dresie?
- Naprawdę, czasami nie miałam siły wstać z łóżka. Znalezienie harmonii między pracą a prywatnością zajęło mi dużo czasu. Bardzo wcześnie zostałam mamą, a potem szybko dostałam pełnoetatową pracę, to zbiegło się też z rozwodem. Musiałam nas utrzymać. Z moim byłym mężem, który pracował jako naukowiec, byliśmy umówieni, że każdy wkłada tyle, ile może. Ja wkładałam więcej, bo tak chciałam.
A chciałaś, bo...?
- Po pierwsze – praca sprawia mi przyjemność, po drugie – miałam frajdę, zapewniając synom niespodzianki, na które mogłam sobie pozwolić. Muszę się pochwalić, że dołożyłam się nieco do pierwszego filmu Tadeusza, który zrobili z Antkiem Królikowskim (sprawdź!). Debiutowała w nim Julia Pietrucha (sprawdź!). Nawet chyba w napisach końcowych jest podziękowanie dla mnie. Podobnie było w sprawach „wspinaczkowych” Stasia. Gdyby nie zrobił odpowiednich kursów, dziś nie czerpałby z tego korzyści.
Dałaś swoim synom wędki, nie ryby.
- Oczywiście teraz łatwo mi mówić o tym, bo się udało. Miałam jednak sporo trudnych chwil i gdyby nie terapia, na której omawiałam moje problemy co tydzień, to nie przeszłabym przez to wszystko tak skutecznie. Bez terapii popełniłabym znacznie więcej błędów i byłoby mi dużo trudniej wychować tak fajnych chłopaków.
Terapia jest lekiem na całe zło?
- Dzięki sesjom u terapeuty udało mi się nauczyć zarządzać własnymi emocjami. Nauczyłam się jak radzić sobie w sytuacjach kryzysowych i jak radzić sobie z poczuciem winy, które nieuchronnie pojawia się po rozwodzie. Teraz – z perspektywy moich 55 lat – wiem, że się nam udało.
***
Rozmawiała:
Katarzyna Jaraczewska