Andrzej Rybiński nie może pozbierać się po tragedii
Andrzej Rybiński (65 l.) ze łzami w oczach opowiedział się śmierci ukochanego wnuka.
Chłopiec miał cztery miesiące, kiedy zasnął w swoim łóżeczku i już się nie obudził. Choć od tragedii minęły trzy miesiące, piosenkarz, znany z takich przebojów jak "Nie liczę godzin i lat", w dalszym ciągu nie może o tym mówić spokojnie.
- Kubuś przyszedł na świat w marcu tego roku, był ślicznym zdrowym chłopczykiem. Kiedy się urodził, wszyscy byli tacy szczęśliwi. Trzeci wnuk w rodzinie! Dołączył do swoich starszych braci: Adasia (4 l.) i Mikołaja (7 l.). Pięknie się rozwijał, rósł jak na drożdżach - mówi "Rewii" Andrzej Rybiński.
Rodzice i dziadkowie nie posiadali się z radości. Snuli plany, gdzie pojadą razem na wakacje, jak umeblują pokoik dla chłopca. Jednak nie przewidzieli, że los będzie dla nich taki okrutny...
- To była śmierć łóżeczkowa - mówi pan Andrzej. - Żona próbowała wnuczka reanimować, ale... - wokaliście łamie się głos, przeprasza za łzy.
Tłumaczy, że w tej najcięższej chwili, mimo tak wielkiej tragedii, rodzice Kubusia zdecydowali się na wspaniały gest. Zgodzili się, żeby od ich nieżyjącego synka zostały pobrane organy do przeszczepów.
- Jest w tej historii mały pocieszający nas promyk. Nasz Kubuś nie umarł całkiem. Dzięki jego serduszku, wątrobie żyje i żyć w zdrowiu będzie trójka dzieci. Życzę im tego, życzę ich rodzicom. Mnie z tą myślą łatwiej jest żyć po tym wszystkim - mówi Andrzej Rybiński.
Dodaje, że jest za tym, by inne rodziny postawione przez los w podobnej sytuacji, też zgadzały się na pobieranie organów do przeszczepu od bliskich.
- Nie chcę moralizować, ale jeśli już dzieje się tragedia, to żeby nie była bezsensowna, żeby coś za nią szło. Ratowanie życia małego człowieka, albo dorosłego... - podkreśla artysta.
Rodzice chłopca wciąż są pod opieką psychologa. - Jestem im teraz bardzo, bardzo potrzebny - kończy muzyk.