Barbara Stuhr: Za sukcesy męża zapłaciła cała rodzina!
Od 47 lat jest żoną Jerzego Stuhra (71 l.). Przeżyli wiele zakrętów i trudnych chwil, ale nigdy nie zwątpili w miłość. Barbara Stuhr zwykle stała z boku, to mąż był na świeczniku. Teraz wychodzi z cienia i przerywa milczenie w szczerej do bólu książce...
Dobry Tydzień: Podobno już 5-letni Jurek domagał się, by z panią tańczyć.
Barbara Stuhr: W Bielsku mieszkaliśmy blisko siebie, spotkaliśmy się w przedszkolu, potem były wspólne zajęcia z religii. Później wpadliśmy na siebie podczas studiów w Krakowie. Widocznie zadziałało przeznaczenie.
Czy pamięta pani moment zakochania?
- To nie przypominało uderzenia pioruna. Bywaliśmy w tych samych miejscach, było nam po prostu po drodze.
Syn Maciej mówi, że była pani kotwicą, trzymała rodzinę razem. Ciężko się żyje z artystą?
- Jak się jest z człowiekiem, którego wiecznie nie ma, to ktoś musi wszystko ogarnąć, zająć się domem, dziećmi. W życiu nie ma nic za darmo. Za to, że mąż osiągnął tak wiele, płaciliśmy my wszyscy, nadal za to płacimy. Tylko, że to nie jest nic wyjątkowego. W każdej rodzinie, czy to aktora, czy kierowcy TIR-a, są te same wyzwania.
Miała pani czasami dość?
- A które małżeństwo nie ma dość? Każdy napotyka na trudności i albo sobie poradzi, albo nie. Nam się udało. Robiłam swoje, to co było trzeba. Żeby dzieci były ładnie ubrane, miały co jeść, dobrze się uczyły, były odpowiednio wychowane.
Czuje pani, że coś panią w życiu ominęło?
- Dla mnie zawsze ważniejsze od kariery było, by robić to, co lubię, tak jak lubię. Realizowałam się w swoim zawodzie. Ale nie ma tak, że całe życie jest usłane różami. Raz jest łatwiej, raz trudniej.
Łączyły panią trudne relacje z mamą. Jak pani poradziła sobie z macierzyństwem?
- Przede wszystkim okropnie się bałam, czy podołam. Decyzja, by mieć potomstwo, ważyła się dość długo. Gdybym znowu miała dziecko, pewnie zrobiłabym wszystko inaczej. Mam jednak nadzieję, że sprostałam wyzwaniu, choć nie uniknęłam błędów.
Jakie pomyłki wychowawcze pani sobie wyrzuca?
- Gdy Maciek był mały, popularnością cieszył się podręcznik doktora Spocka, gdzie zalecano zimny wychów. Kiedy na świat przyszła córka, to podejście zaczęło się zmieniać. A dzisiaj szuka się wolontariuszy do przytulania niemowląt! Moje dzieciństwo było jeszcze inne. W domu ciągle nie było pieniędzy, mama nie miała potrzeby okazywania ciepła, bliskości. Dzisiaj dużo o tym myślę, coraz bardziej ją usprawiedliwiam. Doceniam rzeczy, których mnie nauczyła, które od niej dostałam. Sporo czasu zajęło mi, by zrozumieć, co jest jej chorobą, a co naturą. Tata był szorstki w obejściu, ale w nim się czuło to ciepło. W oczach, w stylu bycia.
A jakim ojcem był pani mąż? Ponoć żałuje, że nie spędzał z dziećmi więcej czasu?
-To nie tak, że nie było w nim miłości. Kiedy wyjeżdżał, to bardzo tęsknił. Ale ciężko jest budować więź na odległość. Z maluchami bliskość tworzy się przez obecność. Mąż nie jest człowiekiem wylewnym. Miał dużo lepszy kontakt z dziećmi, gdy były już znacznie starsze.
Mocno zaangażowała się pani w Stowarzyszenie Unicorn. Co panią kierowało?
- To wynikło trochę z przypadku, w międzyczasie zachorował mój tata. Czerpałam z doświadczeń związanych z opieką nad nim.
Potem wykryto nowotwór u pani córki, później u męża.
- Pierwsza myśl była taka, że trzeba walczyć. Pewnie, że usiadłam i płakałam, bałam się okropnie, to było straszne przeżycie, ale do głowy mi nie przyszło, że będę czekać, aż wydarzy się najgorsze. Natychmiast szukaliśmy możliwości leczenia.
Podobno w uzdrowieniu Marianny pomogło wstawiennictwo Jana Pawła II?
- Kiedy córka miała przejść operację, mąż poszedł do spowiedzi u opiekuna środowisk twórczych. Prosił o modlitwę w intencji Marianny. Ksiądz odparł, że właśnie jedzie do Rzymu i powie o tym papieżowi. Ojciec Święty nas poznał, odwiedziliśmy go wcześniej. Gdy usłyszał prośbę, podobno pochylił się i pomodlił.
Czy choroba męża zmieniła coś w państwa związku?
- Zmieniliśmy dietę, staramy się zdrowo jeść. Jeśli o to chodzi, Jurek jest posłusznym pacjentem. Na chwilę zwolnił też tempo, ale potem wrócił do dawnych nawyków. Może trochę rozsądniej gospodaruje czasem, ale jest niereformowalny. Ma poczucie misji. To jego napęd życiowy. Aktywnie działa, ciągle jest w nim potrzeba twórcza.
Pani się z tym pogodziła?
- Oczywiście, bo mam swoje sprawy. Gdybym nie znalazła sobie swoich aktywności, to pewnie musielibyśmy się bez przerwy kłócić. Trzeba szanować to, co drugiej osobie sprawia przyjemność, w czym się realizuje. I wygospodarować czas dla siebie. Kiedy dzieci były małe, sprawa wyglądała trochę inaczej, ale teraz mi to już nie przeszkadza.
Ma pani przemyślenia na temat udanego małżeństwa?
- Przede wszystkim trzeba się lubić, szanować, dać sobie przestrzeń, widzieć, co dla drugiej osoby jest ważne, odkryć też, co jest istotne dla mnie. No i oczywiście umieć negocjować, a to jest bardzo trudne zajęcie. Cały czas się tego uczę.
Co ceni pani w mężu?
- Lojalność, opiekuńczość, dobroć, hojność, to, że dotrzymuje słowa. Podoba mi się też, że jest znakomitym artystą, osiągnął wielki sukces. Sądzę, że miałam w tym pewien udział.
Budząc się rano, myśli pani: „Jestem szczęśliwa, bo…”
- Bo jeszcze wiele mogę, jeszcze mi się chce. Mam fajne dzieci, wnuki. Mam dla kogo żyć.
A jest jakieś marzenie, którego nie udało się pani spełnić?
- Kiedyś uwielbiałam tańczyć, ale z mężem nam się to nie udaje. Depczemy sobie po piętach.
***
Rozmawiała: Joanna Lenart