Bończyk szczerze o swojej relacji z Wodeckim! "Nikomu nic nie zabrałam, nie wyrządziłam krzywdy"
Olga Bończyk (49) wiele lat temu porzuciła aktorstwo i świat show-biznesu. Znaleźć ją można było w świecie muzyki, na scenie. To tam spotkała swojego mistrza, Zbigniewa Wodeckiego (†67), zbyt późno. "Jestem pewna, że kiedyś się odnajdziemy i razem zaśpiewamy" – mówi. Tej rozmowy nie da się zapomnieć.
Świat i Ludzie: Jubileuszową trasę koncertową Zbigniewa Wodeckiego kończy pani bez niego.
Olga Bończyk: Kończę, choć nie jest to dla mnie łatwe. Pierwsze koncerty były bardzo traumatyczne, nie umiałam powstrzymać łez.
Nie tak miało być...
- Nie tak. Tę trasę miałam zaśpiewać z nim i Zdzisławą Sośnicką. Wiele sal koncertowych było wyprzedanych jeszcze przed wakacjami. Zbyszek bardzo się cieszył. Pierwsze dwa koncerty zagraliśmy w marcu w Poznańskiej Hali Ziemi. To były naprawdę wzruszające chwile. Zdzisława Sośnicka miała niezwykły powrót na scenę po 10 latach. Publiczność oklaskiwała ją brawami na stojąco przez kilkanaście minut. Nic nie zapowiadało takiego obrotu spraw. Wiedzieliśmy, że Zbyszek musi w końcu zadbać o siebie, ale nikt nie podejrzewał, że to się może tak skończyć.
Wasza przyjaźń była niezwykła.
- Była i nadal trwa. Wiem, że Zbyszek jest gdzieś obok, przecież nasze życie nie kończy się na ziemi. Tu jesteśmy na chwilę, a tam – na wieczność. Jestem pewna, że kiedyś się odnajdziemy i razem zaśpiewamy.
Śni się pani?
- Rozmawiam z nim, tak jak z moimi rodzicami, którzy też nie żyją. Radzę się, pytam jak przez to przejść... i czekam na ciszę w mojej głowie, która w końcu przecież przyjdzie. Byliśmy po prostu bratnimi artystycznymi duszami.
O pani mówił, że z takim głosem we Francji zrobiłaby pani zawrotną karierę.
- Podobnie myśleliśmy muzycznie, inspirowaliśmy się tą samą muzyką, wokalistami, a na scenie nawet nie musieliśmy na siebie patrzeć. Oddychaliśmy jak jeden organizm. Kiedyś zdarzyło mi się to tylko z jedną osobą. Z Anią Jopek, podczas nagrań w studio dubbingowym. Obie ze wzrokiem wbitym w nuty, czytając a’vista, nagrywałyśmy piosenkę wielogłosową i śpiewałyśmy długie frazy, oddychając i frazując jakbyśmy to robiły latami. To ogromna rzadkość. Zbyszek bardzo cenił tę cechę. Kiedyś poprosiłam go, aby zaczął ćwiczyć na skrzypcach. Początkowo się złościł, a potem zauważyłam jak w wolnych chwilach coraz częściej bierze skrzypce i ćwiczy. Liczył się z moim zdaniem. To było miłe.
Za czym pani dziś najbardziej tęskni?
- Za wspólnym śpiewaniem, za rozmowami, za muzycznymi planami. Tęsknię też za jego niezwykłym poczuciem humoru, którym potrafił rozładować najtrudniejszą sytuację. Ci, którzy go znali, wiedzą, jak niebywały dystans do siebie miał Zbyszek. Potrafił śmiać się z siebie, ale miał też celne uwagi wobec świata i ludzi, nikogo przy tym nie obrażając. Był bardzo dobrym i wrażliwym człowiekiem. Pochylał się nad każdym, niezależnie od statusu i pozycji. Każdy był dla niego ważny.
To, co się stało, to musi być bardzo trudny czas dla pani.
- Ta lekcja, którą w tej chwili odbieram, jest bardzo trudna, bardzo gorzka. Ale wiem, że ma jakiś sens. Choć w jubileuszowym koncercie nie mogłam śpiewać piosenek, które wykonywałam wcześniej ze Zbyszkiem, to przydzielono mi utwór pt. „Będzie tak nieraz”. A refren brzmi: „Bowiem tak to jest, że nic nie kończy się. Najwyżej tylko nagle zmienia strój. A to, co zwie się kres, to jedno z okamgnień, gdy stare z nowym toczy bój”. Nie wierzę w przypadki. Przełomowym momentem był dla mnie koncert w listopadzie ubiegłego roku w Krakowie.
W rodzinnym mieście Zbigniewa Wodeckiego...
- Stojąc tam na scenie, pomyślałam, że domknęły się drzwi. I choć na scenie, po koncercie, córka Zbyszka, dziękując artystom uściśnięciem dłoni, ostentacyjnie mnie pominęła, to uspokoiłam się. Pomyślałam, że czas podnieść się i zacząć kolejny etap bez zmartwień, co ktoś pomyśli. Poszłam na jego grób, zapaliłam znicz. Zbyszek zawsze powtarzał, że przed wieloma sprawami trzeba się pokłonić w pokorze i w ciszy. Nie gadać, tylko robić swoje. I że trzeba być wobec innych czułym i wrażliwym. On mi trochę przypominał moją mamę, a Zbyszek z kolei nauczył się tego od swojej mamy. Myślę, że one były do siebie bardzo podobne. Zbyszek w młodości był łobuziakiem, tak o sobie mówił. A mama zawsze go rozumiała. I tak też było z moją mamą. Tuliła mnie w ramionach, pocieszała tę małą dziewczynkę, która przychodziła do niej z tyloma problemami.
Ma pani w sobie część jego historii...
- To jest dla mnie bardzo ważne. I wiem, że nikt mi jej nie zabierze: tej niewyobrażalnie pięknej muzycznej przygody, tych wspomnień...
A gdyby nie odszedł, jak potoczyłaby się ta historia?
- Nie chcę o tym myśleć. Przez pół roku myślałam o tym, co już się nie zdarzy i to bardzo bolało. Odszedł mój mistrz, bo taka była nasza relacja: Mistrz i uczennica. Nie wiem czy kiedyś kogoś takiego jeszcze spotkam.
A Nie myśli pani czasem, że jednak spotkaliście się zbyt późno?
- Bardzo wiele rzeczy zdarzyło się u mnie w niewłaściwym momencie. Nie mam żalu, ale bardzo często o tym myślę. Moja mama zmarła, gdy miałam 18 lat, zostałam sama i sama szłam przez życie. Pierwsze miłości, małżeństwa, które nie wyszły, śmierć przyjaciółki, teraz Zbyszka. Ale te wszystkie doświadczenia mnie uformowały. Wiem też, że zawsze starałam się być wobec siebie i innych uczciwa. Nikomu nic nie zabrałam, nikomu nie wyrządziłam krzywdy, nie oskarżyłam o to, że mnie skrzywdził. Nikt mnie do niczego nigdy nie zmusił, wszystko robiłam z własnej woli.
I co teraz?
- Przeprowadziłam się do nowego mieszkania, w którym dobrze się czuję. I idę przez życie dalej. Zbyszek miał w zwyczaju powtarzać: „Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, powiedz mu o swoich planach”. Na wszelki wypadek planów nie mam, bo – jak widać – mogą zniknąć w sekundę. Niedługo kończę 50 lat i nie żałuję z nich ani jednego dnia, żadnej decyzji. Zawodowo czuję się kobietą spełnioną, bo jestem tam, gdzie marzyłam. A prywatnie… Jutro też jest dzień.
Rozmawiała: Aleksandra Jarosz