Carrie Fisher: Lekarze przez lata faszerowali ją psychotropami. Niepotrzebnie!
Fragment autobiografii Carrie Fisher "Księżniczka po przejściach. Nie tylko o Gwiezdnych Wojnach"!
Diagnoza była jasna: depresja maniakalna. Dziś nazywa się to chorobą dwubiegunową - więc można powiedzieć, że huśtałam się na obie strony, tam i z powrotem. Lecz jeśli nie wypowiecie tej diagnozy naprawdę, naprawdę bardzo głośno, prawdopodobnie was nie usłyszę. Och, zanim zapomnę: moja mama chciałaby wam powiedzieć, że ten gen pochodzi od rodziny mojego ojca. Bo ona sama jest tak normalna jak choćby to, że letni dzień jest dłuższy od zimowego.
Ale wyobraźcie sobie taką sytuację - wasz system nerwowy działa jak pogoda, czyli raz dobrze, raz źle. Niezależnie od tego, co akurat dzieje się w waszym życiu. Czyli fakty pozostają te same, ale na nie nakłada się siatka huśtawki emocjonalnej, która właściwie decyduje o wszystkim. Polega to na tym, że nie jestem w środku właściwie podzielona - wszystkie złe i dobre nastroje, które u większości ludzi na całym świecie są ustawione porządnie, jeden obok drugiego, do mojej głowy wlewają się zupełnie niekontrolowane.
Rzeczywiście, bardzo śmieszne! Określam to tak, że wlewają się w mój system wysokiego napięcia, albo nazywam to ABOE, Absolutny Brak Osłony Emocjonalnej. Ale generalnie moje samopoczucie i świadomość tego, jak szalona jestem, wykazują wszelkie cechy zdrowia. Wiem, że jestem szalona! Od czasu do czasu eksploduję.
(...) Kiedy byłam nastolatką i usłyszałam, że reszta mojego życia zapowiada się jako wielkie wyzwanie (przynajmniej od czasu do czasu), w wieku lat piętnastu zaczęłam chodzić do psychiatry.
Pierwszego terapeutę zarekomendowała mi Joan Hackett i był to właściwie psycholog, a nie psychiatra (psychiatrzy są lekarzami tak samo jak reszta tej psychogromady, tyle że są lepiej przygotowani do diagnozowania chorób psychicznych i - co ważniejsze - wypisują recepty). W każdym razie ten psycholog nie rozpoznał mojej depresji maniakalnej. Choć pewnego dnia, po wielu latach terapii, ni stąd, ni zowąd zapytał mnie, czy jako dziecko nie byłam czasem nadaktywna. Tak, jasne... Tyle że w jakiś cudowny sposób udało mi się zapomnieć o tak "drobnej" kwestii.
Żeby było jasne, nie było tak, że tkwiłam po uszy w różnych życiowych tarapatach, o których musiałam mu opowiadać. Choć okres dorastania w moim przypadku sam w sobie był walką, to jednak nie na tyle, żebym zapomniała wspomnieć lekarzowi o mojej hiperaktywności.
Tak więc mój pierwszy terapeuta zobaczył we mnie coś, co wydawało mu się niezupełnie w normie, jednak cokolwiek to było, na tamtym etapie pozostało niedopowiedziane. Ale już mój drugi doktorek dokładnie wiedział, co się ze mną wyprawia. Chociaż generalnie to mocno ryzykowne - diagnozować kogoś jako dwubiegunowca, jeśli ten ktoś, tak jak ja, pochłania ogromne ilości alkoholu i narkotyków - ponieważ alkoholizm i używki, oczywiście mówię o hurcie, a nie o detalu, dają podobne symptomy co depresja maniakalna.
Kiedy miałam dwadzieścia cztery lata, doktor Barry Stone powiedział, że diagnoza mojej przypadłości brzmi: hipomania, znana także jako choroba bipolarna nr 1, która jest lżejszą odmianą depresji maniakalnej, z poważnymi skokami nastrojów, w opozycji do choroby bipolarnej nr 2 - straszliwych skoków nastrojów, które od czasu do czasu łączą się z halucynacjami i wizytami w szpitalu na oddziale zamkniętym.
Jak się później okazało, zdecydowałam się na drugą wersję choroby, ale stary doktor Stone poinformował mnie wówczas od niechcenia, że to tylko skoki nastrojów. Może jednak cały ten show jeszcze się wtedy nie zaczął? Albo jeszcze lepiej - być może narkotyki do pewnego stopnia tłumiły symptomy choroby?
Wydaje mi się, że - przynajmniej po części - przyjmowanie tych wszystkich chemicznych odpadów wynikało z chęci wykończenia się na amen. Żeby pozostawić skróconą wersję zapisków moich stanów emocjonalnych zamiast dwunastu opasłych tomów.
Ja sama nazywałam swoje ćpanie kładzeniem potwora do łóżka. Kiedy chciałam czuć mniej, brałam więcej - tak po prostu działał ten mechanizm. W każdym razie doszłam wtedy do wniosku, że powodem, dla którego doktor Stone zdiagnozował u mnie hipomanię, było to, że - zamiast leczyć - chciał mnie tylko faszerować lekarstwami.
W obliczu tej zniewagi zrobiłam jedyną rzecz, która wówczas wydawała mi się racjonalna - przestałam chodzić do doktora Stone’a, wróciłam do Nowego Jorku i w tydzień później wyszłam za mąż za Paula Simona. Teraz przeskoczę do wydarzeń, które rozegrały się dwa lata później: oto leżę w szpitalu, na granicy życia i śmierci, bo przedawkowałam.
Nie to, żebym to zaplanowała - po prostu ilość narkotyków, które były mi potrzebne, bym mogła się znaleźć w stanie nieważkości, była tak wielka, że mogła zabić. Moje oczekiwania były jasne: znaleźć się w jakimkolwiek stanie, byle był to ten oczekiwany stan. Ale przestrzeliłam swoją miarkę i omal nie znalazłam się po tamtej stronie.
Po tym incydencie - to jasne - byłam przerażona i kompletnie wyprowadzona z równowagi. Przecież w żaden sposób nie miałam zamiaru ryzykować swojego życia! Po prostu chciałam tylko trochę przyciszyć hałas wokół i wygładzić ostre kontury zdarzeń! No i zablokować ten okropny głos, który mi mówił, że nie jestem dość dobra - co od czasu do czasu mi się udawało. Ale w jaki sposób dotarłam do punktu, w którym otarłam się o śmierć, choć wcale tego nie chciałam?
To było tak, jakbym się potknęła i omal nie wpadła do własnego grobu! Moją jedyną intencją było to, by poczuć się lepiej - a nie w ogóle przestać czuć cokolwiek! Wyciągnęłam więc wnioski z tego, że moje kalkulacje zakończyły się na pogotowiu z rurką w gardle, za pomocą której pompowano mi żołądek. Musiałam zaakceptować fakt, że jestem alkoholiczką. Nawet nie chodzi o to, że dużo piłam - tyle że przyjmowałam pigułki w taki sposób, w jaki się pije alkohol.
Plusem było to, że nigdy nie miałam problemu z zaakceptowaniem prawdy, iż straciłam kontrolę nad własnym życiem. Moim najbardziej spektakularnym wyczynem było poddanie się zabiegowi stomatologicznemu tylko po to, żeby dostać trochę morfiny (choć nie sądzę, by można było używać słów "tylko po to" i "morfina" obok siebie w jakiejkolwiek konfiguracji). Tak więc natychmiast zapisałam się na terapię dwunastu kroków, pewna, że to alkoholizm jest sprawcą moich nieszczęść i przyczyną wszelkiego zła, które mnie spotyka. Co w dużej mierze było - zresztą pozostaje do dziś - prawdą.
Muszę jednak przyznać (hm, właściwie nie muszę...), że od czasu do czasu nie wytrzymywałam presji i znowu zaczynałam ćpać. W sumie od momentu, kiedy w wieku dwudziestu ośmiu lat po raz pierwszy zgłosiłam się do kliniki na odwyk, miałam w sumie cztery czy pięć takich wpadek.
Tyle powrotów w ciągu dwudziestu trzech lat brania - tak czy inaczej chyba nie ma się czym chwalić. Nie jestem dumna z tego, że nie potrafiłam trzymać się z daleka od narkotyków, zwłaszcza z uwagi na moją córkę, która szczególnie ucierpiała z powodu mojego osuwania się w czarną dziurę.
Najbardziej bolesny w powrotach na ciemną stronę mocy jest widok rozczarowania i bólu w oczach najbliższych, którego powodem są narkotyczne odjazdy. Jednak ostatecznie mogłam powiedzieć, że miałam problem nie z ćpaniem, tylko z trzeźwością. I nie było tak, że to Anonimowi Alkoholicy mnie zawiedli, lecz to ja - nie stosując się do programu - zawiodłam ich.
Po jakimś czasie zwykle wracałam na odwyk. I tu muszę przyznać, że przede wszystkim jestem uzależniona od grup wsparcia, które oferują kluby AA - w takim samym stopniu jak od substancji, które powodują, że potrzebuję tych grup. Kiedy po raz pierwszy wkroczyłam w dwunastostopniowy program - już po incydencie z płukaniem żołądka - pomyślałam: "OK, wspaniale, to jest to, co najważniejsze!". Koniec z chodzeniem do psychiatry.
Moi najlepsi terapeuci i moje ówczesne myślenie doprowadziły jedynie do tego, że poznałam ostre dyżury w całej południowej Kalifornii! Mój plan był taki: rozpoczynam terapię, chodzę na wszystkie mityngi, stosuję się do wszystkich przepisów, jeśli tak mogę powiedzieć - nie amatorstwo, ale pełny profesjonalizm. Psychiatrzy należeli już do przeszłości. Jednak wciąż się zastanawiałam, dlaczego mi nie powiedzieli, że jestem alkoholiczką?!
Pieprzyć ich - zwłaszcza tego lekarza, który przekonywał mnie, że jestem hipomaniaczką. Rany! Tak naprawdę gówno wiedział! Jak bardzo gówno wiedział, okazało się, kiedy przez kolejny rok płodozmianu, wpadania w nałóg i wypadania z niego, stan wszystkich ludzi, z którymi uczestniczyłam w programie, zdecydowanie się polepszał, a mój - wręcz przeciwnie.
Szybko się podniecałam, ekscytowałam, wpadałam w gniew - żeglowałam wprost na rafy dziwnych nastrojów, czasem zbyt dobrych, a czasem bardzo złych. Krótko mówiąc, zdałam sobie sprawę - OK, wiem, że o wiele za późno - że jestem maniaczką, potwory wypełzły z szafy, kot uciekł z torby. A wszystko to dotarło do mnie po roku trzeźwości: byłam na dobrej drodze do powrotu do psychiatrów i psychofarmakologów, których miałam już nie potrzebować.
Bez wszystkich używek, które brałam, aby zamaskować symptomy choroby, stało się aż nazbyt jasne, że jestem ofiarą klasycznej, podręcznikowej, jadącej po bandzie depresji maniakalnej. I to przerażające odkrycie zaprowadziło mnie do mojego trzeciego i najlepszego psychiatry, Beatriz Foster, która ostatecznie zdiagnozowała u mnie to schorzenie.
Zakwalifikowano mnie w końcu do grupy chorych na depresję maniakalną, a ja nadałam imiona moim dwóm skrajnie odmiennym nastrojom, nazwałam je Roy i Pam. Swawolny Roy to nastrój dziki i szalony, jazda po bandzie, a Pamela, ta niedojda Pam, stoi na brzegu i płacze (Pam to ta zła i marudna). Pierwszy nastrój to życiowa uczta, a drugi - rachunek za tę ucztę.
Są dwa powody, dla których zdecydowałam się przetłumaczyć wszystkie swoje emocje na słowa i je zaprezentować. Po pierwsze, chciałam przestać być sama z tym bałaganem. A po drugie, to daje mi poczucie kontroli nad moim szaleństwem. Jest to jeszcze okłamywanie się, ale to moje okłamywanie się i zamierzam się tego trzymać. Można to także ująć w inny sposób: wprawdzie mam jeszcze problemy, ale problemy nie mają mnie.
Statystyki twierdzą, że na choroby psychiczne cierpi jeden na czterech Amerykanów. Co oznacza, że w tym gównie siedzą miliony ludzi! Choć po przejściu wszystkich testów mających stwierdzić, czy mam depresję maniakalną, czy zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, schizofrenię afektywną, schizofrenię czy cokolwiek, co jeszcze jest na liście, jestem zaskoczona, że liczba cierpiących na podobne choroby jest tak mała!
Przeszłam przez wszystkie konieczne testy, odpowiedziałam na wszystkie zawarte w nich pytania i dokonałam własnej diagnozy, którą zamierzam wam przedstawić. Oto kilka spośród pytań, które mi zadawano, aby stwierdzić, czy mam psychologiczne anomalie. Jeśli odpowiecie "tak" na którekolwiek z nich, to znaczy, że wy także macie problem.
1. Czy w ciągu ostatniego tygodnia czułaś choć raz zdenerwowanie?
2. Czy w ciągu ostatniego tygodnia przybrałaś trochę na wadze?
3. Czy w ciągu ostatniego tygodnia czułaś, że nie masz ochoty rozmawiać z ludźmi?
4. Czy robiąc lubiane rzeczy, nie czerpiesz z tego już takiej przyjemności jak kiedyś?
5. Czy w ciągu ostatniego tygodnia czułaś się w jakimś momencie zmęczona?
6. Czy dużo myślisz o seksie?
Jeżeli ani jedna odpowiedź nie brzmi "tak", to albo kłamiecie, albo nie rozumiecie pytania, albo jesteście analfabetami - w którym to przypadku odnoszę wrażenie, że nie zrozumieliście wiele z tego, co zostało powiedziane w poprzednich rozdziałach, i nie ma potrzeby męczyć się dalej.
***
Graj razem z nami dla WOŚP! Wesprzyj Orkiestrę na pomagam.interia.pl