Daria Trafankowska: o jej problemach finansowych mało kto wiedział
Wciąż trudno uwierzyć, że w kwietniu minęło 14 lat, odkąd nie ma wśród nas Darii Trafankowskiej. Coraz mniej takich ludzi. Jak mówią jej przyjaciele, aktorka, choć przez większość życia zmagała się z problemami finansowymi, nigdy nie odmówiła nikomu pomocy.
Daria znaczy "utrzymująca dobro". Znajomi mówili o niej "Matka Boska Trafankowska" lub po prostu Duśka. Nie była w stanie przejść obojętnie obok ludzkiego cierpienia ani nawet chwilowej chandry. Krystyna Janda śmiała się, że powinna założyć firmę "Wysłucham Każdego".
I szkoda, że nie założyła, bo przez większość życia klepała słodką biedę. Na jako taki finansowy spokój mogła liczyć dopiero, kiedy dostała rolę w "Na dobre i na złe". Cała Polska zakochała się w szorstkiej siostrze oddziałowej szpitala w Leśnej Górze, która pod srogą miną skrywała gołębie serce. Śmiała się, że od siostry Danuty mogłaby się nauczyć konsekwencji w działaniu i umiejętności panowania nad sytuacją.
- Jestem osobą miękką, daję sobą kierować, często idę na kompromis. Nie znoszę konfliktów i zawsze staram się mediować. A siostra Danuta, jak trzeba, to się i poawanturuje... - mówiła o swojej bohaterce z uznaniem.
Ona tak nie potrafiła. - Od dziecka mam zakodowane poczucie, że jak ktoś wyciąga rękę i o coś prosi, to nie wolno mu odmówić - wyjaśniała Trafankowska. Była chyba podobna do ojca, artysty plastyka.
- To była ostoja, przewodnik po świecie moralnych wartości. Towarzyszył nam w życiu, ale nie ingerował w nie - mówiła. Ojciec aktorki specjalizował się w technice wytłaczania wypukłych wzorów w tkaninach, ale ambicje zawodowe Daria przejęła od mamy, spikerki i dziennikarki pasjonującej się aktorstwem oraz śpiewem.
Co innego z charakterem. Mamę opisywała jako wybuchową, nieprzewidywalną, zawziętą, ale i fascynującą. - Narzucała nam wiele rzeczy. Nigdy nie wiedziałam, czy coś jej się spodoba, czy wywoła wybuch - wspominała.
Wyobrażała sobie córkę na wzór Shirley Temple całej w złotych loczkach. Tymczasem Trafankowska po tym, jak oblała egzamin do wymarzonej szkoły teatralnej, zgoliła włosy prawie do zera. Zdążyły odrosnąć, bo na wydział aktorski PWSTiF w Łodzi dostała się dopiero za trzecim razem.
Na studiach poznała dwa lata od siebie młodszego adepta reżyserii, Waldemara Dzikiego. Zakochał się, przeglądając klatki filmu, w którym zagrała.
- To będzie moja żona - zapowiedział. I rzeczywiście. Pobrali się na ostatnim roku. W 1980 roku urodził się syn. - Cieszę się, że Wit ma takiego ojca - mówiła. Dziki nie chciał jednak poświęcać całego życia rodzinie.
- Byłem przyzwyczajony do tego, że tata przyjeżdżał i odjeżdżał. Stale pracował gdzieś poza domem, więc kiedy nagle zniknął na dłużej, nie poczułem się jakoś specjalnie zraniony - mówił Wit.
Po 15 latach małżonkowie zdecydowali się na rozwód. Obył się w pokojowej atmosferze. - Nasz związek wygasł w sposób naturalny. Oczywiście, to było trudne, ale my nie rozstawaliśmy się w nienawiści - mówiła.
Zamieszkała z synem na wąskim, długim strychu jednej z warszawskich kamienic. - Mało miejsca, pełno książek - zapamiętała dom przyjaciółki Dorota Wellman. Ale Duśka uważała, że to raj na ziemi. Jej drzwi zawsze były otwarte.
Potrafiła cieszyć się drobnostkami i bez narzekania znosić największe trudności. Bo ona przecież zmagała się tylko z samotnym macierzyństwem, żałobą po ukochanym tacie i ciężką chorobą mamy - drobnostka. - Inni mają gorzej! - upierała się.
Czasem tylko wspominała, że musi brać kredyt, by spłacić poprzednie, a gdy wraca wieczorem do domu modli się, by znaleźć na ulicy 10 złotych. Po synu donaszała swetry i dżinsy.
- Taki mam luzacki styl - machała ręką. Pracowała dużo, grała w najlepszych teatrach w Polsce: Narodowym, Powszechnym. Biegała na nagrania do radia i telewizji, ale wszystkie fundusze pochłaniała opieka nad mamą, cierpiącą na ostrą niewydolność krążenia.
Chciano amputować jej nogi, ale nie wyraziła na to zgody, a konsekwencją inwazyjnego leczenia była całkowita utrata słuchu. Przez kolejne kilka lat porozumiewały się za pomocą pisanych karteczek, coraz czulszych. Bo Trafankowska jak zwykle patrzyła na dobre strony - choroba bardzo zbliżyła ją z mamą.
Finansowe kłopoty minęły dzięki "Na dobre i na złe". Podobno decyzję o przyjęciu roli zawdzięcza zaprzyjaźnionemu wróżbicie.
- Daria bez żenady opowiadała o swoim zainteresowaniu wiedzą ezoteryczną, o wizytach u wróżek i astrologów - wspominała Dorota Wellman. - Wierzyła w przepowiednie, które zresztą wiele razy się jej spełniały. Mówiła, że choć nie jest przesądna, ma w domu różne talizmany, na szczęście.
Gdy przepowiedziano jej, że czeka ją miłość i już niebawem spotka kogoś, kogo pamięta z młodości, nie chciała uwierzyć, chociaż wcale nie uważała, że naprawdę kocha się tylko raz.
- Miałam w swoim życiu kilka miłości. Kilku fajnych narzeczonych. Nie podoba mi się, kiedy ludzie mówią, że kochali tylko raz. Kocha się raz, potem drugi i trzeci - przekonywała.
Pewnego razu zadzwoniła do niej dziennikarka, by wypytać o zdrowy sposób odżywiania. Duśka, bezpośrednio jak to ona, wypaliła: - Niech się pani nie krępuje. Chodzi o odchudzanie, tak? Odchudzam się całe życie i dopiero teraz mi się udało! Jest się czym chwalić, 18 kilo mniej, a ja niczyja. Kto z tego skorzysta?
Nie wiadomo, czy to dzięki wróżbie czy diecie, niebawem na urodzinach u przyjaciół spotkała Jana.
- Studiowaliśmy razem w Łodzi, on na wydziale operatorskim. Ostatni raz widzieliśmy się 20 lat temu. Tego wieczora każde z nas wiedziało, że zaczyna się dla nas coś ważnego - mówiła.
Po pięciu miesiącach byli już zaręczeni. - Spotkałam mężczyznę, o jakim dzisiaj można już tylko poczytać w starych, pięknych książkach - zachwycała się. Gdy wydawało się, że wszystko nareszcie zaczyna się układać, przyszły wyniki badań: rak trzustki! Lekarze nie dawali jej szans. To też w jakiś sposób przewidział wróżbita.
W 1998 r. przepowiedział jej: "W 49. roku życia osiągniesz niesamowitą popularność, będzie koło ciebie mnóstwo pieniędzy i będzie się to wiązało z wyjazdem za granicę. Będziesz też otoczona taką miłością, że wielu ci będzie zazdrościć". I to się spełniło, tylko nie tak, jak powinno.
Była otoczona miłością, ale pieniądze pochodziły ze zbiórki na jej leczenie (udział brała cała Polska!), wyjazd za granicę dotyczył zaś kliniki w Salzburgu. Krępowało ją, że tyle ludzi interesuje się jej losem. Pewna pani przesłała jej 20 zł, przepraszając, że na więcej nie pozwala jej renta. - Nigdy nie byłam tak popularna - śmiała się w jednym z ostatnich wywiadów. - Doświadczam takiej życzliwości i takiej miłości, że właściwie nie mam innego wyjścia, jak wyzdrowieć. Zmarła po 8 miesiącach walki z chorobą, 9 kwietnia 2004 roku.