Edyta Olszówka nie może zapomnieć tego, co zobaczyła w metrze
Najnowszy film Kingi Dębskiej - "Plan B", w którym pani gra, to pewnego rodzaju manifest dojrzałych kobiet, spychanych na margines życia zawodowego, często pomijanych w świecie filmu. Myśli pani, że polskie kino wreszcie zacznie doceniać dojrzałe aktorki?
Edyta Olszówka: - Kult młodości jest przepiękny, ale wszyscy dojrzewamy, starzejemy się i nie można udawać, że to się nie dzieje. Wielka Brytania i Francja otworzyły się na role dojrzałych kobiet i w Polsce również zaczyna się to zmieniać. Do kina chodzą przede wszystkim kobiety, które chcą przeglądać się w historiach innych kobiet, dlatego dajmy im taką szansę.
Ten film jest opowieścią o tym, że każda zmiana, nawet bolesna, to nowy początek, a miłość ma wiele odcieni.
Można śmiało uznać, że "Plan B" jest uniwersalną historią o miłości. I prawdziwą, bo miłość, to nie tylko kolorowe baloniki, serduszka i czerwone róże. W miłość wpisane są nieszczęścia, oczekiwania i rozczarowania. Miłość jest zdecydowanie głębsza niż ta, którą znamy z komedii romantycznych, dlatego cieszę się, że nasza opowieść ma zupełnie inny klimat. Kobiety, które są w filmie, spotykamy na ulicy, w tramwaju, w pracy. Nie wymyślone, piękne lalki, ale kobiety z krwi i kości, które pełne są szczęścia i nieszczęścia.
Mam wrażenie, że kobiety często opierają swoje życie tylko na jednym filarze - praca, związek, dziecko, nie zostawiając miejsca na nic innego.
- Życie często nas zaskakuje. Trudno oczekiwać, że przejdziemy przez nie z uśmiechem na twarzy. Jest dzień i noc, słońce i deszcz, szczęście i nieszczęście. Permanentne szczęście kojarzy mi się z jednostką chorobową. Trudne i graniczne sytuacje nas rozwijają.
Wyobraża sobie pani sytuację, że nagle z niewiadomych powodów, ktoś odcina panią od aktorstwa. Ma pani swój plan "B"?
- Nie i nigdy go nie miałam. Mam poczucie, że zawsze o tej pracy marzyłam. Spełniam się w niej i kocham to, co robię. Startując do szkoły teatralnej złożyłam papiery na iberystykę do Poznania, ale nie przystąpiłam do egzaminów. Nigdy nie miałam planu "B". Brałam życie takie, jakie jest i konfrontowałam się z tym. Nie zawsze było to miłe.
Pewnie często było to bolesne. Ale przecież życie boli! Rodzimy się w bólu. Wchodzenie i wychodzenie z ról jest dość trudne. Jak się pani oczyszcza, wraca do równowagi?
- Mój zawód opiera się na wyobraźni i empatii. Wchodzę w buty drugiego człowieka i próbuję wydobyć z siebie ekstremalne emocje. Robię to na co dzień w teatrze, choćby w spektaklu "Kotka na gorącym, blaszanym dachu". Po takiej dawce adrenaliny i emocji mam poczucie, jakbym wychodziła z jakiejś choroby. Jedni odreagowują śmiechem, inni zamykają się w sobie. Zawód aktora wymaga silnej psychiki, żeby się nie pogrążyć i nie przewrócić. Jeśli ktoś opiera ten zawód na celebryctwie i opakowaniu, to pewnie mniej to kosztuje, ale jeśli podchodzimy do tej pracy poważnie, to zawsze ma to swoją cenę.
A co pani pomaga zminimalizować tę cenę?
- Uciekam daleko w świat, gdzie poznaję ludzi. Wyjeżdżam, o ile finanse i czas mi na to pozwalają, bo praca w teatrze zobowiązuje. Lubię spacery, bo modne ostatnio bieganie nie jest dla mnie. W dzieciństwie przez kilka lat trenowałam szermierkę, teraz ulecza mnie joga, medytacja i modlitwa. Mam też sprawdzonych przyjaciół, którzy, co prawda są spoza branży, ale doskonale rozumieją moje emocje.
A potrafi pani ustawić siebie do pionu?
Dojrzałam i nauczyłam się siebie. Staram się żyć "tu i teraz" i cieszyć się tym, co mnie spotyka.
Porównywanie się z innymi grozi pychą. A jednak ludzie cały czas ze sobą rywalizują.
Drażni mnie to "brawo ja". To jest nieszczęście naszych czasów i chciałabym, żebyśmy byli bardziej empatyczni. Największy wstrząs przeżyłam w japońskim metrze, gdzie wszyscy ludzie mieli wbity wzrok w telefon komórkowy. Przestajemy siebie widzieć, przestajemy rozmawiać i tworzyć nowe relacje, a przecież twarz Boga odbija się w twarzy drugiego człowieka.
Rozmawiała: Ola Siudowska
***
Zobacz więcej materiałów: