Reklama
Reklama

Elżbieta Dzikowska: Starość to stan umysłu. Wiekiem nie ma się co przejmować

Elżbieta Dzikowska, najpopularniejsza polska podróżniczka, w marcu skończyła 80 lat. Mimo to nie zamierza zwalniać tempa. W planach ma wydanie kilku książek, przed sobą jeszcze "dużo życia, pasji i planów". "Wiekiem nie ma się co przejmować" - przekonuje.

W marcu obchodziła pani 80. urodziny. Było huczne przyjęcie?

Elżbieta Dzikowska: - Ponad 80 osób, mam wielu przyjaciół. I - jak pani widzi - nie jestem retro staruszką. Ja jestem futuro! Starość to stan umysłu niezależny od wieku. Dla mnie najważniejsze jest nie to, co było, ale to, co będzie. Chcę być w formie, więc jeżdżę na rowerku, chodzę na spacery, na basen, latam balonem, motolotnią. Lubię czerwone wino. I dużo pracuję. Zainteresowania i pasja sprawiają, że ciągle mam napęd, ciągle mi się chce.

Czegoś pani żałuje w życiu, coś zrobiłaby inaczej?

Reklama

- Nie rozpamiętuję. Może to, co złe, nauczyło mnie bardziej cenić to, co dobre? Pewnie bym chciała, by los oszczędził mi pobytu w więzieniu, do którego trafiłam jako młoda dziewczyna za działalność "wywrotową". To miało wpływ na moje dalsze losy, ale w sumie życie mi się udało.

Odwagi i determinacji pani nie brakowało?

- Nie przyjęto mnie na studia. Mając 16 lat, sama pojechałam do Warszawy, do komisji odwoławczej i przekonałam ją. Skończyłam sinologię i historię sztuki. Wydaje mi się, że od dziecka byłam dorosła i sama stanowiłam o swoim życiu. Ojciec, żołnierz AK, trafił do więzienia na Zamku w Lublinie, tego samego, do którego potem trafiłam też ja. Został rozstrzelany w 1944 r. Mama musiała zarabiać na mnie i młodszego brata. Wychowywała nas babcia.

Czego panią uczyła?

- Szacunku do pracy. Od dziecka musiałam pomagać w domu. Prałam, szorowałam podłogi, pieliłam ogródek... Babcia Bronisława nauczyła mnie też piosenek patriotycznych i religijnych. Była moim wielkim autorytetem. Powtarzała: jak jest problem, to trzeba go rozwiązać; jak jest praca, to trzeba ją wykonać.

Nosi pani nazwisko pierwszego męża, dziennikarza Andrzeja Dzikowskiego...

- Napisałam jako Dzikowska kilka książek. A poza tym był dobrym mężem. Poznaliśmy się na studiach, ja miałam wtedy 17 lat, on był 4 lata starszy. Ślub wzięliśmy w 1957 r. i zaraz pojechałam w swą pierwszą zagraniczną podróż - do Chin. Po odwilży październikowej dostałam wreszcie paszport. Z Andrzejem wiele jeździliśmy po Polsce, chodziliśmy po górach, pływaliśmy kajakiem. Wtedy pierwszy raz byłam w moich ukochanych Bieszczadach, w Ustrzykach Górnych. Nadal tam jeżdżę. Jako honorowa obywatelka Ustrzyk mam w hotelu pokój, którego okna wychodzą na Połoninę Caryńską. Kocham dalekie wyprawy, ale uwielbiam też nasz kraj. Stąd książka "Polska znana i mniej znana". Pracuję właśnie nad jej czwartym tomem.

Utrzymywaliście kontakt po rozstaniu?

- Do śmierci Andrzeja dwa lata temu. On założył drugą rodzinę, miał syna, był dziadkiem. Dobrze go wspominam. Wiedziałam, że mogę na niego liczyć i odwrotnie. Tony Halik to akceptował. Sam zresztą miał wcześniej żonę i syna Ozana, z którymi cały czas utrzymywał dobre relacje.

Kiedy pierwszy raz zobaczyła pani Halika, nie zrobił na pani wrażenia?

- Zobaczyłam go w telewizji. "Jaki śmieszny facet" - powiedziałam i wyłączyłam telewizor. I z tym facetem spędziłam 23 lata pełne miłości, przygód i podróży. Pierwszy raz spotkaliśmy się w Meksyku, miałam zrobić z nim wywiad. Zaprosił mnie na kolację, przygotował befsztyki z dobrej wołowiny, które upiekł w kominku. Zaserwował też czerwony barszczyk, który uwielbiał, ale był z torebki. Chwaliłam nieszczerze.

Były takie momenty, kiedy pani związek z Halikiem wisiał na włosku?

- Nie. Dawaliśmy sobie sporo wolności i dobrze się rozumieliśmy. Oboje mieliśmy podobne pasje, uzupełnialiśmy się. Przez wiele lat wspólnie robiliśmy program "Pieprz i wanilia", a nagrywaliśmy go w piwnicy naszego domu. Mnie interesowało to, co stoi, czyli zabytki, jego to, co się rusza, czyli ludzie i zwierzęta. Teraz też fotografuję ludzi. Zrobiłam album "Uśmiech świata", bo uśmiech to najkrótsza droga do serca.

W czasie waszych licznych podróży zdarzały się na pewno niebezpieczne sytuacje?

- Niewiele. Jestem w czepku urodzona. Kiedy w czasie wyprawy do ostatniej stolicy Inków Vilcabamby w Peru zrzucił mnie muł i ciągnął w strzemionach kilkadziesiąt metrów po skałach tuż nad przepaścią, to bardziej niż ja przestraszył się Tony. I nie zrobił zdjęcia, czego sobie nie mógł darować do końca życia. Oczywiście zdarzały mi się jakieś ugryzienia, noga wpadła w lawę, w Meksyku złapałam amebę, ale nigdy nie panikowałam i nie narzekałam.

A którą podróż najbardziej pani pamięta, darzy największym sentymentem?

- Do wspomnianej już Vilcabamby. W czerwcu, po 41 latach, byłam tam ponownie z Romanem Warszewskim, który pisze moją biografię. Za pierwszym razem jechaliśmy tam tydzień: najpierw na koniach, potem na mułach. Teraz wyprawa jeepem zajmuje dwa i pół dnia. Ale drogi nadal są niebezpieczne, niewielu turystów tam dociera. I znów miałam przygodę, bo... niemal umierałam. Bolało mnie w klatce piersiowej, miałam problemy z oddychaniem. Wszyscy myśleli, że to zawał. Znaleźliśmy w wiosce pielęgniarkę i okazało się, że to tylko... odwodnienie. Ale w ogóle się nie bałam, pomyślałam, że odchodzenie nie jest takie straszne. Najważniejsze to nie cierpieć, umrzeć zdrowym.

Ale pani jest przecież z długowiecznej rodziny i ma jeszcze wiele planów...

- Mama ojca zmarła w wieku 100 lat, a babcia Broncia odeszła, mając 93 lata. A co do planów, to we wrześniu przyszłego roku chciałabym pojechać do Papui-Nowej Gwinei na festiwal, w czasie którego spotyka się ponad 100 plemion. W tradycyjnych strojach tańczą, śpiewają. Potem chcę popłynąć do ich wiosek, zobaczyć codzienne życie. Za chwilę ukaże się album "Drzwi i okna świata", potem "Dzieci świata", a w planach mam "Fryzury i nakrycia głowy" i "Świat, który odchodzi". Była też "Biżuteria świata".

Ciągle wzbogaca pani darami Muzeum Podróżników im. Tony’ego Halika w Toruniu, które powstało dzięki pani staraniom...

- Toruń to rodzinne miasto Halika. Dwie kamienice są wypełnione moimi darami, starają się o trzecią. Większość mojej ukochanej etnicznej biżuterii tam przekazałam, stroje, czapki, ceramikę. To mój wkład w dziedzictwo, które zostanie dla przyszłych pokoleń. Jestem też krytykiem sztuki, przyjaźnię się z artystami, mam sporą kolekcję sztuki współczesnej. Moje zbiory notarialnie zapisane są już Muzeum Okręgowemu w Toruniu. Ale wierzę, że mam przed sobą jeszcze dużo życia, bo pasji i planów mi nie brakuje. Wiekiem nie ma się co przejmować. Powtarzam: ja jestem futuro!

Rozmawiała Ewa Modrzejewska

***

Zobacz więcej materiałów:

Życie na Gorąco Retro
Dowiedz się więcej na temat: Elżbieta Dzikowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy