Ewa Błaszczyk szczerze o stanie Oli Janczarskiej: "Wiadomo, że są duże uszkodzenia"
Przez lata Ewa Błaszczyk (63 l.) walczyła, aby jej córka odzyskała świadomość. Wierzy, że jeszcze stanie się cud, jest też otwarta na miłość. Nigdy nie pytała, dlaczego życie ją tak boleśnie doświadczyło. Zamiast tego Ewa Błaszczyk (63) wolała nadać sens swojemu cierpieniu. Od 18 lat robi wszystko, co w jej mocy, by jej Ola wróciła do świata. Założyła też fundację „Akogo?”, aby wybudzać inne dzieci.
"Dobry Tydzień": Jest na świecie metoda, której pani nie próbowała, aby Ola się obudziła?
Ewa Błaszczyk: Obecnie pracujemy nad eksperymentalnym, międzynarodowym projektem naukowo-badawczym - chodzi o wykorzystanie neutralnych komórek macierzystych, uzyskiwanych z poronień naturalnych, które mogą być pomocne w leczeniu osób takich jak Ola.
Jaki dziś jest stan zdrowia pani córki?
- Stabilny. Wiadomo, że są duże uszkodzenia, ale robimy wszystko, żeby była na tyle silna, sprawna, z dobrą barierą immunologiczną, aby w przyszłości wziąć udział w terapii.
Gdyby Ola odzyskała świadomość, czy ma szanse nadrobić stracony czas?
- Nie wiem. Będę musiała przyjąć do wiadomości każdą realną rzeczywistość. Świat moich pragnień jest kompletnie bez znaczenia. Walczę o powrót córki, bardzo się staram jej pomóc, wykonuję codzienną pracę. Nie mogę jednak mówić o końcu tej drogi, bo go nie znam.
Jaką Olę pamięta pani z czasu przed wypadkiem?
- Fajną. Łobuza, ale takiego wdzięcznego. Wszędzie jej było pełno. Spontaniczna, ciekawa świata dziewczynka. Z jednej strony odważna, z drugiej - wrażliwa. Gdy usłyszała jakąś straszną bajkę, wiedzieliśmy, że w nocy będzie płakać, budzić się. Uwielbiała rysować, robiła to nawet na ścianach domu.
Jak dziś wygląda jej dzień?
- Od rana do nocy, bez przerwy na święta, pracuje ze sztabem specjalistów. Człowiek, który latami leży, podlega destrukcji. Pojawiają się przykurcze, napięcia mięśniowe, osteoporoza itp. Najwięcej osób odchodzi nie z powodu śpiączki, tylko infekcji szpitalnych, zapalenia płuc, różnego rodzaju stanów zwyrodnieniowych. Dlatego trzeba cały czas utrzymywać ciało chorego w kondycji. Ola ma gimnastykę rozluźniającą, masaże, ćwiczenia na koncentrację, a także zajęcia z komunikacji pozawerbalnej. To wszystko trzeba powtarzać codziennie, setki razy, niekiedy bez efektów.
Czy w chwilach rozpaczy pytała pani: Dlaczego?
- Nigdy. Z tego pytania nic nie wynika. Nawet po wypadku nie przejawiałam pretensji i buntu. Nie miałam poczucia, że ktoś mnie skrzywdził i że to niesprawiedliwe. Dość szybko pomyślałam, że skoro stało się to, co się stało, muszę się skoncentrować na czymś, co by tej tragedii nadało jakikolwiek sens. I jak widać tego poczucia celu się dopracowałam. Klinika "Budzik" dla dzieci im. Oli Janczarskiej, dedykowana Janowi Pawłowi II, wybudowana przez Fundację "Akogo?", funkcjonuje już 5 lat. W 2016 roku w Olsztynie powstał pierwszy oddział wybudzeniowy dla dorosłych. W "Budziku" powróciło do życia 54 dzieci, w Olsztynie 12 pacjentów. Teraz skupiam się na uruchomieniu "Budzika dla dorosłych" przy Mazowieckim Szpitalu Bródnowskim na warszawskiej Pradze.
Jest pani niezwykle silną kobietą.
- Tego nie wiem. Przechodziłam i nadal przechodzę różne etapy. Mam okresy, kiedy jestem bardzo silna, a potem się kruszę, nie wytrzymuję psychicznie. Na szczęście nie zostałam sama. Ludzie, którzy są przy mnie, dają mi siłę. Ważna jest praca, bo wymaga ode mnie skupienia i pozwala zająć się czymś innym. Staram się dbać o siebie, żeby móc jeszcze dużo zrobić. Kiedy czuję, że dochodzę do ściany, wyjeżdżam, aby oderwać się od rzeczywistości.
Jak Marianna radzi sobie z chorobą siostry?
- Na pewno nie było jej łatwo oswoić się z tą sytuacją. Pamiętam rady profesora Franza Gerstenbranda, austriackiego neurologa i psychiatry, który powiedział mi, że 99 proc. rodzin skupia się na chorym dziecku, pomijając jego rodzeństwo. Wciąż mam w głowie jego słowa: "Odzyskanie świadomości przez Olę przechodzi w kategorię cudu, bo od wypadku minęło półtora roku. Niech córka choruje z lekarzami, a pani ma też zdrowe dziecko. Proszę o nim nie zapominać". Zrozumiałam, że muszę siebie dzielić na dwie dziewczynki i robiłam wszystko, żeby Marianna miała w miarę normalne życie.
Jakie ma relacje z siostrą?
- Kapitalne. Pilnowałam, żeby ich wzajemny kontakt nie był obowiązkiem. Nawet niech go będzie mniej, ale ma jakąś szczerość. Mania jest bardzo czuła, wrażliwa i opiekuńcza wobec siostry.
Czytaj dalej na następnej stronie.
Jak Marianna układa sobie życie?
- Fantastycznie. Skończyła Warszawską Szkołę Filmową, teraz studiuje dziennikarstwo. Gramy razem w spektaklu pt. "Wania, Sonia, Masza i Spike" w Teatrze Polonia. Od stycznia jest wiceprezesem Fundacji. Prywatnie w szczęśliwym związku z Kamilem.
Radzi sobie pani z syndromem "pustego gniazda"?
- Nie odczuwam tego. Bardzo dużo pracuję. Przygotowałam m.in. spektakle : "Oriana Fallaci. Chwila, w której umarłam", przez 6 tygodni byłam w Los Angeles, robiąc spektakl "Metafizyka dwugłowego cielęcia" w wersji angielskiej (sztuka jest także wystawiana w Teatrze Studio), gram w filmach, serialach. 23 kwietnia lecę do Australii z "Orianą..." oraz prezentacją Fundacji.
Co doradziłaby pani rodzicom, których spotkała podobna tragedia?
- Powiedziałabym, że najważniejsze, by nie zostać samemu. Wprawdzie w cierpieniu zawsze jest się osobnym, ale chodzi o to, żeby był obok ktoś gotowy, nieść wsparcie. Namawiałabym do zakładania fundacji, zmobilizowania sąsiadów do pomocy w opiece nad niepełnosprawnym. Znam miejsca, gdzie przy chorym dziecku całe wsie ustalają dyżury. Tam nie ma pieniędzy, ale są otwarte serca. Najgorsze jest poddanie się nieuchronności oraz bezczynne czekanie na cud.
Czy w pani życiu jest miejsce dla mężczyzny?
- Jestem otwarta. Zdaję sobie sprawę, że wszystko może się zdarzyć. Także i miłość.
Rozmawiała: Małgorzata Jungst
***
Zobacz więcej materiałów: