Ewa Kasprzyk: Próbowałam być perfekcyjną panią domu. Nie wyszło!
Ewa Kasprzyk (59 l.) przyznaje, że podjęła próbę bycia przykładną matką i perfekcyjną gospodynią domową, co, niestety, skończyło się niepowodzeniem.
Urodziła się pani w pierwszym dniu roku, czyli 1 stycznia. To dość specyficzna data.
Ewa Kasprzyk: - Tak. Przyszłam na na świat w czasie przyjęcia noworocznego, które urządzała moja babcia, z szampanem i tortem. Goście tańczyli, wznosili toast, aż tu nagle moja mama dostała skurczy. Poród odebrała dyżurna położna, a ja urodziłam się "w czepku".
I dlatego jest pani szczęściarą w życiu?
- Przez całe moje dotychczasowe życie parę razy znalazłam się na zakręcie. Zdarzyło mi się być bez pieniędzy, bez pracy czy perspektyw, ale zawsze spadałam na cztery łapy. Chyba więc do tej pory los był dla mnie łaskawy.
A dziś czuje się pani dobrze sama ze sobą?
- Doskonale, ale zawsze chce się czegoś więcej...
To znaczy?
- Mam zaszczepiony, chyba przez mojego tatę, głód poznawania, doświadczania czegoś nowego, cokolwiek to jest. I tego właśnie chcę. Pragnę oswajania nowych miejsc, ludzi, poczucia tego, że nie stoję w miejscu, bo świat teraz idzie do przodu jak oszalały.
Pani chyba lubi też być w centrum wydarzeń.
- Lubię po prostu taką życiową adrenalinę.
Czytaj dalej na następnej stronie...
Dlatego razem z córką Małgosią wylądowała pani pewnego razu w Tajlandii, gdzie przez miesiąc trenowałyście tajski boks?
- Chciałam oderwać się trochę od mojego zawodu, wyrzucić złe emocje i też poprawić formę fizyczną. Ale był to też wyjazd dla mojej córki Gosi, która wtedy zmagała się z depresją. Ona tam podejmowała walkę ze sobą, ze swoimi słabościami, a ja chciałam ją wspierać.
Wyszła z tego?
- Wyszła, teraz pracuje na własny wizerunek jako wokalistka pod pseudonimem Tiara Lou.
Nie chciała zostać aktorką?
- Nigdy. Ona widziała, jak bardzo trudny jest to zawód. Natomiast gdzieś tam otworzyła się jej artystyczna dusza. Jak ja ją pierwszy raz zobaczyłam na scenie, to się popłakałam, że udało się jej to zrobić, że zrealizowała swoje marzenia. I zaraz przeraziłam się, że wchodzi na trudną, niebezpieczną drogę.
Jest pani z niej dumna?
- Bardzo, ale jestem też przez to niespokojna. Gosia może też mieć mój syndrom. U mnie satysfakcja z aktorstwa przyszła dość późno. Nie byłam aktorką, która nagle zabłysnęła, długo dojrzewałam.
Dla mnie jest pani rewelacyjna w każdej roli, a już najbardziej w filmie "Kogel-mogel".
- Dziękuję. Okazał się filmem kultowym, a moje wypowiedzi i innych bohaterów cytują dziś całe rzesze fanów.
Np. "Marian!!! Tu jest jakby luksusowo".
- No właśnie...
Córka Małgosia jest dla pani ważną osobą?
- Najważniejszą na świecie. I wtedy w Tajlandii to był dobrze spędzony czas. Mieszkałyśmy razem, miałyśmy czas na rozmowy. Wracałyśmy tam jeszcze cztery razy. Nasz tajski trener, po takim miesięcznym treningu ciała i ducha, mówił za każdym razem na koniec: "Teraz możecie wracać do domów. Jesteście silne".
Pani się łatwo nie poddaje w życiu, prawda?
- Nie, a po co? Zawsze walczę.
Pamięta pani ten czas, kiedy Małgosia przyszła na świat?
- Pamiętam, że chciałam być najlepszą matką na świecie. Chciałam i byłam tylko dla niej 24 godziny na dobę. Zrezygnowałam wtedy z wielu ról i wyjechałam z mężem do Bułgarii.
I co?
- I po dwóch latach wróciłam. Po prostu nie odnajdywałam się jako typowa pani domu. Potrzebowałam wrócić do zawodu, do tego co kocham. Do szkoły teatralnej dostałam się dopiero za czwartym razem, wiele mnie to kosztowało. Nie chciałam mieć później pretensji do córki, że coś mi zabrała. Wtedy, po tej dwuletniej przerwie, zaczynałam w Polsce od zera.
Czy po takiej przerwie powrót do zawodu były dla pani łatwy i bezproblemowy?
- Wręcz przeciwnie. Mieszkałam wtedy w Trójmieście. Ale powrót do zawodu był dla mnie punktem zwrotnym.
Dlaczego?
- Bo aktor tak naprawdę musi być cały czas w dyspozycji. To jest taki zawód, to jest praca nieprzewidywalna. Proszę sobie przypomnieć... Aktor Jan Łomnicki grał do końca, zmarł na deskach teatru.
Pani też by tak chciała?
- Nieważne co ja chcę, przecież to i tak przypadek zdecyduje.
Czytaj dalej na następnej stronie...
A mąż wspiera tę pani drogę zawodową?
- A jakie ma wyjście?
Mieszkacie w dwóch domach, bo pani w Warszawie, a mąż w Trójmieście. Można utrzymać związek w ten sposób?
- Wychodzę z założenia, że jak się chce, to można utrzymać i na trzy domy (śmiech).
A czy miłość może przetrwać w takim układzie?
- Po pierwsze to nie jest układ. Moim zdaniem - i wierzę w to - miłość może naprawdę przetrwać wszystko.
Można być w małżeństwie 30 lat, ale można też spotkać wielu fantastycznych mężczyzn w swoim życiu...
- Pewnie, że można. Nie zaprzeczam.
A pani się zdarzyło?
- Niewielu fantastycznych.
Mam takie poczucie, że nie mówi pani za wiele o swoich sprawach prywatnych.
- Bo uważam, że nie wszystko jest na sprzedaż.
Ale lubi pani szokować. Choćby ostatnio, kiedy pokazała się pani w przezroczystej bluzce...
- W ogóle nie przywiązuję do tego wagi. Po prostu chodzę w takich strojach, jakie lubię. Czasem jestem proszona do śniadaniowej telewizji tak bardzo wcześnie, że człowiek ledwo zdąży z bankietu wyjść... więc musi w tym samym ubraniu powędrować. Stąd wzięła się ta koronkowa bluzka, o której później pisały media. To było po premierze, bankiet skończył się rano, więc już się nie przebierałam.
W tym roku skończyła pani 59 lat. Za rogiem czeka 60. Pani się nie boi?
- To jest nieprzyzwoite rozmawiać o wieku kobiety!
Ciekawość bierze górę...
- Boję się tylko wilka złego (śmiech).
Aleksandra Jarosz