Reklama
Reklama

Ewa Złotowska o śmierci Marka Frącowiaka dowiedziała się w straszny sposób. "Zero empatii"

Bardzo brakuje jej męża. Marek Frąckowiak (†67 l.) i Ewa Złotowska (71 l.) spędzili razem ponad 25 lat. To była miłość dojrzała i wierna. Podziwiała go, zawsze był dla niej podporą. W wywiadzie dla „Dobrego Tygodnia” ujawnia, jak odchodził jej mąż. Początkowo „leczył się” u jakiegoś „czarodzieja”. Gdy te metody zawiodły, było już za późno. W domu stracił przytomność i trafił do szpitala. Później Złotowska dostała wstrząsający telefon...

Trudno się z panią umówić, ma pani dużo różnych zajęć, ale widzę smutek na twarzy.

- Jestem smutna, bo nie ma męża. Czuję wokół siebie pustkę, mimo że są obok ukochane psy i koty. Nie mam z kim podzielić się wrażeniami, przemyśleniami, opowiedzieć o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia. Praca jest ucieczką i koniecznością, bo żeby utrzymać dom i ten zwierzyniec, potrzebne są pieniądze, i to niemałe, więc jestem utyrana. Gram w teatrze, we wrześniu mam premierę nowej sztuki "Śmiertelna oferta". Sen to dla mnie jedyna forma wypoczynku, bo wtedy nie mam gonitwy myśli.

Reklama

Ma pani zaledwie 145 centymetrów wzrostu. A tu na głowie dom, ogród i aż siedem zwierzaków. Chyba ktoś pani pomaga.

- Jakoś wszystko organizuję. Sąsiad wykonuje najcięższe prace, kosi trawę takim traktorem. Przyjaciele i znajomi stale pytają, czy potrzebuję pomocy, ale przecież nie zaproszę ich, by sprzątali mi w domu czy pielili. Od sierpnia będzie osoba, która raz w tygodniu przyjdzie posprzątać. Krysia Gierłowska, menadżerka Marka, pomaga mi w uporaniu się ze sprawami urzędowymi, opiekuje się domem i zwierzętami, gdy ja wyjeżdżam.

16 sierpnia przypada pani rocznica ślubu. To będzie pierwsza bez męża...

- To też dzień urodzin Marka. I rocznica założenia Fundacji Przyjaciół Sztuki Aurea Porta. Mąż był bardzo zaangażowany w jej działalność.

Zdawała sobie pani sprawę, że odejdzie?

- Tak, lekarz mi powiedział. Marek chorował pięć lat, brał coraz silniejsze otumaniające leki. W niedzielę stracił przytomność, po prostu osunął się z krzesła na podłogę, ale zaraz się ocknął. Była u nas wtedy w domu Krysia, która bardzo mi pomagała. Zadzwoniłyśmy szybko po pogotowie, zabrali go do szpitala, dali krew. 

Wydawało się, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

- Długo siedziałyśmy w szpitalu. Wreszcie ja, wycieńczona fizycznie i psychicznie, około północy powiedziałam do Marka, że wracam do domu i że przyjdę wcześnie następnego dnia. Powiedział: "Dobrze". O godzinie ósmej rano dostałam telefon: "Przepraszam, czy to mieszkanie pana Marka Frąckowiaka? Rozmawiam z żoną? Pan Frąckowiak umarł." - powiedział pan drewnianym głosem, a ja wykrzyczałam: "Co?!" Usłyszałam: "Niech się pani skupi! Nie zrozumiała pani? Umarł 6.20 rano". Zero empatii. Straszne! Jak zapowiedź, że pociąg odjeżdża o 6.20 rano. Nawet nie zdążyłam się z Markiem pożegnać.

Z tego co wiem, na początku mąż nie chciał się leczyć.

- Pół roku trzymałam "czarodzieja" w domu. Marek dał się ogłupić facetowi, który leczył go za pomocą biegania i jakiejś pseudodiety. Nic to nie dało, a potem już było za późno na normalną walkę z chorobą.

Kiedyś pan Marek powiedział mi, że przez alkohol parę rzeczy w życiu sobie popsuł, na przykład karierę.

- Był fajnym człowiekiem, ciekawym, bogatym wewnętrznie. Miał dużą wiedzę, imponował mi inteligencją. Wiele rzeczy umiał zrobić, załatwić. Sprawdzał się jako przyjaciel i jako człowiek. Był dobrym aktorem. Ale ten problem z alkoholem okazał się nie do przezwyciężenia. Próbowałam wszystkimi możliwymi metodami, wyrwałam go ze środowiska, które miało na niego zły wpływ. Nauczyłam wielu rzeczy, na przykład miłości do zwierząt. Pokazałam, że można inaczej spędzać czas. Jednak ta walka okazała się w dużym stopniu bezskuteczna.

Ale nie zostawiła go pani, nie odeszła...

- Przyznam szczerze, że czasami myślałam o tym. Wtedy on mówił, że beze mnie umrze. Ja mu na to, że umrzesz, jak będziesz tak żyć. Wiem, że on naprawdę mnie kochał, zrobiłby wszystko dla mnie, zabiłby dla mnie, nawet kiedyś o mnie się bił. Byłam w stosunku do niego bardzo lojalna, nigdy go nie zdradziłam. Nie jestem silna, asertywna. Do wszystkiego dochodzę, wydrapując pazurami, latami, a potem i tak nie ma dalszego ciągu. Marek był inny, bardzo odważny, zawsze do przodu. Był jak chiński mur, może w niektórych miejscach dziurawy, ale mocno stał, a ja mogłam się na nim oprzeć.

Nie mieliście państwo dzieci.

- Kiedy byłam pierwszy raz mężatką, straciłam dwie ciąże. Potem nie walczyłam już z przeznaczeniem. Mąż zawsze z dumą podkreślał, że jest wujkiem.

Nie chciałaby pani, by ktoś z rodziny z panią zamieszkał?

- Utrzymujemy kontakt, ale przecież każdy ma swoje życie, dzieci, dom, część rodziny mieszka za granicą.

Mąż wiedział, że odchodzi?

- Miał świadomość. Kiedy bolał go każdy atom ciała, musiał wiedzieć. Ale Marek chyba też wierzył, że zdarzy się jakiś cud. Był katolikiem, praktykującym, chodził do kościoła. Nie pozałatwiał wszystkich spraw, nie zamknął, nie chciał, do końca walczył. Trzy dni przed śmiercią był na scenie w Teatrze Rampa, aktorzy i publiczności wołali: "Marku, kochamy Cię!". To było pożegnanie.

Wiele pani w życiu przeszła. Pyta pani czasami Boga, dlaczego mnie się to zdarza?

- Bóg nas stworzył, dał szansę, ale chyba chce, byśmy potem sami kierowali swoim losem. Nie sądzę, by Bóg zajmował się mną osobiście. Widocznie tak miało być.



Rozmawiała: Iwona Spee

*** 
Zobacz więcej materiałów:

Dobry Tydzień
Dowiedz się więcej na temat: Ewa Złotowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy