Gwiazda "Miodowych lat" odsunęła się w cień. Ledwo wiązała koniec z końcem
Agnieszka Pilaszewska przez lata była gwiazdą „Miodowych lat”. Wcielająca się w Alinkę aktorka podbijała serca telewidzów, będąc niepowtarzalną żoną Karola Krawczyka. Jej ciepłe usposobienie i zabawne teksty na zawsze zapadną w pamięć fanom serialu. Z czasem jednak nie tylko przestała pojawiać się w serialu, ale także w teatrze. Jak się okazuje, praca na deskach teatralnych była w ogóle nieopłacalna, a godzenie dwóch etatów okazało się ponad jej siły.
Agnieszka Pilaszewska nie raz opowiadała publicznie o blaskach i cieniach aktorstwa, które przez lata było jej największą życiową pasją. Gwiazda mimo swojej renomy i sławy pracowała wiele godzin, by zarobić godziwe pieniądze.
"Pracowałam wtedy w Teatrze Ateneum i miałam premierę za premierą. Codziennie od 10 do 14 miałam tam próby, potem jechałam na próbę 'Miodowych lat' do Teatru Żydowskiego. Ona kończyła się o 18, a kwadrans później musiałam już być w garderobie, bo grałam spektakl w Ateneum. Wychodziłam z domu o 9, a wracałam po 22" - opowiadała w wywiadzie opublikowanym przez Plejadę.
Pracoholizm Agnieszki szybko przełożył się na kondycję jej relacji rodzinnych. Najbardziej cierpiała na tym córka aktorki, która praktycznie nie widywała mamy. "Widziałam moją malutką córeczkę tylko rano i w nocy. Prześladowała mnie myśl, że to dla niej trudne. Tak naprawdę to dla mnie było trudne! Ta myśl, że zajmuję się karierą w sposób bezwzględny. Można tak pracować dwa tygodnie czy trzy miesiące, ale dwa lata to bardzo długi czas w życiu dziecka" - dodała.
Z czasem ambitną aktorkę zaczęło również męczyć znużenie spowodowane powtarzalnością i podobieństwem oferowanych jej propozycji, które nie spełniały jej oczekiwań. Pilaszewska miała bowiem odczucie, że się nie rozwija, bezustannie grając "wesołe cioteczki".
"Nie za każdym razem dostaje się szansę, żeby pokazać, co się potrafi. Nie mogę powiedzieć, że miałam szczęście do wielkich ról. W mojej karierze nie zagrałam ani u Kieślowskiego, ani u Wajdy. To marny dorobek" - sprecyzowała.
Gwiazda nie ukrywa, że gra w teatrze - nawet na etacie - jest marnie opłacana, a wynagrodzenie można uznać za wręcz "głodowe". Z jej relacji wynika, że sięga kwot nie większych niż 1,5 tys. złotych, co jak ocenia sama Pilaszewska nie starczy na utrzymanie rodziny z dzieckiem. Gwiazda przyznała, że nie mogła wówczas pozwolić sobie na siedzenie w domu, a po pracy na scenie grywała w serialach i prowadziła bankiety, by dorobić choć kilka groszy do pensji.
"W takiej sytuacji niczego, co daje chleb, nie można nazwać szmirą, choć jak wspomniałam, to nie napawa dumą. Sama tego doświadczyłam. Byliśmy z mężem w takiej sytuacji, że mieliśmy tylko pieniądze na cztery plasterki szynki do kanapek dla naszej córki, która miała wtedy 4-5 lat. Ani złotówki więcej" - wspominała trudny czas aktorka w rozmowie z magazynem "Gala".
Z czasem Agnieszka uznała jednak, że jej poświęcenie związane z realizowaniem swojej pasji jest "niewarte świeczki". Miała już dość codziennych frustracji, stresów i rozczarowań. Z czasem porzuciła więc scenę i występowanie przed kamerą. W domowym zaciszu zajęła się pisaniem scenariuszy i na tym polu czekał ją wielki sukces.
Aktorstwo stało się więc tylko wspomnieniem. Chociaż od czasu do czasu telefon dzwonił, a propozycje spływały, gwiazda konsekwentnie odmawiała.
"Kiedy ten telefon się odezwie i jest jakaś rzecz do zagrania, to go 'sczyszczam', bo już się domyślam, co to za propozycja. A mnie szkoda czasu na takie zadania aktorskie. Więcej rozczarowań w tym zawodzie, który ciągle kocham, nie zniosę" - gorzko wyjaśniała Pilaszewska.
Zobacz też:
Agnieszka Pilaszewska już tak nie wygląda. Przeszła metamorfozę