Halina Kunicka: Najważniejsze to być w drodze
Halina Kunicka, mimo 79 lat, wciąż koncertuje, wędruje po górach i spotyka się z ludźmi. Jak mówi, szczęście to być nieustannie w drodze. Gdy ma problem, zastanawia się, co by powiedział "jej Lucjan".
Śpiewa pani od wielu lat, a przecież z wykształcenia jest pani prawnikiem.
- Tak, skończyłam prawo. Ale to było dawno, dawno... Nic już z tego nie pamiętam. Jeżeli mogę za coś podziękować losowi, to właśnie za to, że w pewnym momencie zaczęłam śpiewać. I nie musiałam już wkładać togi sędziego ani adwokata, czy - nie daj Boże - prokuratora. Wciąż śpiewam, nie ma tygodnia, kiedy nie koncertuję: od Gdańska po Rzeszów. I zawsze są pełne sale. Wciąż mam radość z tego, że mogę śpiewać, spotykać się z ludźmi - to mi daje chęć życia.
Co jeszcze panią uskrzydla?
- Mam nieustanną ciekawość świata, nie zamykam się w czterech ścianach. Wyjeżdżam w cudowne miejsca, w Polsce jest ich mnóstwo. A kocham wręcz Beskidy. Odwiedzam przyjaciół, którzy mają tam dom. Chodzimy razem, pokazują mi przepiękne stare kościółki, cerkwie - to dzieła sztuki. Dużo spaceruję także w Warszawie, a mieszkam w możliwie najcudowniejszym miejscu, przy Łazienkach Królewskich. Śpiewam taką balladę o szczęściu, z tekstem Wojtka Młynarskiego... Że szczęście - to być nieustannie w drodze. I nie chodzi wcale o przejeżdżanie z hotelu do hotelu, z miasta do miasta czy z kontynentu na kontynent. Być w drodze, to znaczy cały czas działać, mieć cel. Bo najgorsze, co można zrobić to zasiąść w fotelu, przed telewizorem, zapaść się w sobie i nie uczestniczyć w życiu.
Śpiewa też pani: "Bo niełatwo żyć jest wspomnieniami, słowem »ja« zastąpić słowo »my«". To słowa piosenki, wielkiego przeboju "To były piękne dni". W latach 70. napisał je dla pani mąż Lucjan Kydryński...
- Odkąd nie ma męża, minęło 11 lat. To dużo czasu. Mówi się, że czas leczy rany, powoduje, że z pamięci odpływają różne wydarzenia, ludzie. U mnie jest tak, że mąż jest wciąż blisko mnie. Nie odszedł tak daleko, żebym go zapomniała. To był człowiek, który zaważył na moim życiu. Lata, które spędziliśmy razem, były najpiękniejszymi w moim życiu.
To chyba właśnie nazywa się szczęście.
- Jedyne co mogę powiedzieć, gdy jestem już sama, to podziękować życiu, że mogłam być z mężem ponad 40 lat. Spotkało mnie szczęście, że dane mi było być z kimś tak wspaniałym. Że potrafiliśmy się lubić i przyjaźnić. Bo kochać - to jest jasne. Ale przecież w tak długim czasie, jak ten, który my przeżyliśmy - ważne jest po prostu lubienie się, szanowanie. Kiedy mam jakieś problemy, łapię na tym, że pytam samą siebie: Ciekawe, co by Lucjan o tym pomyślał? Jak by on postąpił? Jak by mną pokierował, jak by mi pomógł?
Ma pani syna, synową, wnuki...
- Wiem, że zawsze mogę na nich liczyć. Równocześnie mam pełną świadomość, że młodzi żyją swoim życiem. Także ci jeszcze młodsi, choć duzi już chłopcy, bo Franciszek ma już 19, a Stanisław 17 lat. Mają swoje sprawy, swoich kolegów i nie mogę wymagać nieustannej uwagi z ich strony. I tak ma być, to zwykła kolej rzeczy. Wiadomo - gdy byli małymi dziećmi, to było coś cudownego, bo z tymi małymi dziećmi, z wnukami, przyszła nowa miłość, nowa więź. A i teraz spotykamy się całkiem często.
I jak wyglądają takie spotkania?
- Czasem idziemy gdzieś w trójkę i jest fantastycznie. Zazwyczaj - coś zjeść. Mamy swoje ulubione restauracyjki, gdzie od czasu do czasu ich zabieram. Rozmawiamy o tym, jak im się wiedzie. Staram się być osobą, która nie poucza i nie narzuca im jedynie swojej prawdy. Czasem opowiadam im o dawnych latach, o swoim dzieciństwie, młodości.
Nadal niepokoi się pani o syna, Marcina, podczas jego wyjazdów? Czy może już się pani przyzwyczaiła albo wyjazdów jest mniej?
- Człowiek zawsze się niepokoi, zwłaszcza że on przez całe lata wyjeżdżał w rejony bardzo niebezpieczne, przemierzył całą Afrykę, która go fascynuje. Teraz wyjeżdża rzadziej. Co nie znaczy, że człowiek już się nie niepokoi. Syn zawsze mi tłumaczył: "Mamo, przecież gdy człowiek wychodzi na ulicę, to też może się wydarzyć coś niedobrego". Jeszcze w tamtych latach wypracowałam sobie filozofię, że nie będę myśleć, iż może stać się coś złego. Jest cudownie, że realizuje swoją pasję. Bo jeśli posiada się pasję, życie jest o wiele ciekawsze, wspaniałe. Trzeba się godzić na to, że ktoś, nawet najbliższy, realizuje się w życiu w sposób, który kocha.
Jest pani bardzo aktywną kobietą i... bardzo szczupłą. To zasługa genów czy diety?
- Pewnie i tego, i tego. Moja mama była bardzo szczupłą osobą, ja też nigdy nie byłam tęga. Od lat utrzymuję tę samą wagę. Jem niewiele mięsa. A jak już jem, to wybieram białe: drób i ryby. Bardzo lubię dorsza. Jem dużo sałatek, jarzyn, papryki, pomidorów, owoców. Po prostu nigdy się nie objadam.
I nie umartwia się pani odmawianiem sobie różnych smakołyków?
- Ależ skąd! Wcale się nie umartwiam! Słodycze to nie jest mój wróg. Ale... z umiarem, jak wszystko w życiu.
Rozmawiała: Anna Ratigowska
***
Zobacz więcej materiałów: