Hanna Banaszak: Plotki o romansie z premierem niemal zniszczyły jej karierę. Jak żyje dziś?
Im bardziej Hanna Banaszak (62 l.) zaprzeczała pogłosce o romansie ze znanym politykiem, tym więcej szczegółów na ten temat wymyślali "najlepiej poinformowani".
Prawie nieobecna w mediach, ostrożnie dawkuje także koncerty. Dlatego każdy z nich jest świętem dla wielbicieli piosenkarki, zjeżdżających z najdalszych zakątków kraju. Za co ją kochają?
Jedni zwracają uwagę na ogromną skalę głosu, inni - na wyczucie jazzu. Hanna Banaszak może bowiem śpiewać niskim, jakby zachrypniętym szeptem i z łatwością przechodzić do rejestrów tak wysokich, jak operowy sopran.
Kiedyś Jeremi Przybora wyliczył jej atuty, nie zapominając (jak przystało na wytrawnego znawcę kobiet) o jej urodzie i wdzięku. Potraktowała to jak komplement i z uśmiechem podziękowała.
"Mama bardzo wcześnie nauczyła mnie, że w życiu lepiej mieć za mało, niż za dużo" - wspomina Hanna Banaszak. "To przesłanie prowadziło mnie przez całe dotychczasowe istnienie, co pozwoliło mi przetrwać na scenie tyle lat. Nie znoszę, gdy mówi się o mnie 'gwiazda'! Muszę policzyć w myślach do dziesięciu, aby na taki tytuł nie zareagować".
Piosenkarka z sentymentem wspomina rodzinny dom w Poznaniu. Zaznała w nim dużo ciepła i swobody. Tylko jedno ją trochę martwiło...
"Może nie byłam brzydka, ale na pewno nie byłam dzieckiem ślicznym" - wspomina. "Moja mama była bardzo urodziwą osobą i ja na jej tle wypadałam dużo gorzej. Często zdarzało się, że ktoś spotykał mamę i zachwycał się jej urodą, komplementował, a spojrzawszy na mnie mówił: 'Ale synuś niepodobny do mamy'. Dopiero w okresie szkolnym zaczęła się ze mnie 'wykluwać' kobieta".
Muzyczny talent odziedziczyła po obojgu rodzicach. Śpiewali znakomicie, często na głosy. Mama szybko zauważyła, że Hania jest wrażliwa na brzmienie i harmonię. Mała miała swoje ulubione utwory w radiu. Kiedy ich słuchała, świat przestawał dla niej istnieć. Postanowiła więc zapisać córkę do szkoły muzycznej. Skończyło się to jednak spektakularną klapą. Nieśmiała dziewczynka grzecznie przyszła z mamą na przesłuchanie. Zobaczyła obce osoby, które miały ocenić jej zdolności muzyczne. Kiedy jednak usłyszała, że ma przed nimi zaśpiewać, zjadła ją trema. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku.
"Dziś nie wykluczam, że tak właśnie było dla mnie lepiej" - wspomina piosenkarka. Po tym stresie oddała się innym swoim pasjom. Rysowała, wycinała i budowała tekturowe domki dla lalek, szyła im ubranka. Dopiero jako nastolatka odważyła się pierwszy raz zaśpiewać publicznie.
"Wybrałam się na obóz i tam jednym z pomocników instruktora był Piotr Żurowski, wtedy bardzo młody człowiek. A ja, 15-latka, włączyłam się nieśmiało w jego śpiew, śpiewając drugi głos. Zaśpiewaliśmy później na kilku festiwalach amatorskich, dostawaliśmy jakieś nagrody, w końcu pojawiły się propozycje artystyczne".
Los zetknął ją z zespołem jazzowym Sami Swoi. Jego lider, znakomity trębacz Julian Kurzawa, namówił ją do współpracy. Okazało się, że zespół z bardzo różnorodnym repertuarem, od klasycznych utworów rodem z Nowego Orleanu i Chicago po swing, był najlepszą szkołą muzyczną. Sami Swoi występowali w towarzystwie największych gwiazd na słynnych festiwalach jazzowych.
Hanna Banaszak po raz pierwszy wyruszyła wtedy z koncertami za granicę. Na wyjazdy musieli zgodzić się rodzice, bo była jeszcze niepełnoletnia. Zaufali dojrzałości córki, a ona ich nie zawiodła. Show-biznes nie wciągnął jej całkiem.
"Po paru latach śpiewania nadrobiłam zaległości, skończyłam szkołę średnią, zdałam maturę, nawet myślałam o studiowaniu psychologii - wspominała. "Niestety, nic z tego nie wyszło. Głównie dlatego, że gdy już miałam 19 lat, zauważyli mnie wybitni twórcy, czyli przede wszystkim Wojtek Młynarski. Przyszedł kiedyś na moją próbę z zespołem Sami Swoi i rozniósł w środowisku informację, że świetnie swinguję. Później w moim życiu byli Starsi Panowie, czyli Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski, potem Jonasz Kofta, a potem już festiwale, recitale...".
Wraz z blaskami kariery pojawiły się także jej cienie. Sceniczny wizerunek artystki był bardzo seksowny. To pobudzało fantazję panów, który koniecznie chcieli zawrzeć z nią bliższą znajomość.
Czytaj dalej na następnej stronie...
Hanna Banaszak po koncertach starannie zamykała na klucz drzwi garderoby i nie reagowała na pukanie natrętów. Znacznie trudniej było opędzić się od plotek. Artystka była wtedy związana z Pawłem Rakowskim, producentem muzycznym. Ktoś czegoś nie dosłyszał, ktoś coś przekręcił i w Polskę poszła wieść, że piosenkarka jest kochanką... Mieczysława Rakowskiego, publicysty, wicepremiera i premiera.
Plotka obrastała coraz to nowymi szczegółami. Wedle jednej z wersji zakochani pojechali do Moskwy, by wziąć ślub, na którym był obecny generał Wojciech Jaruzelski. Co więcej, ponoć to generał, konserwatywny obyczajowo, nalegał na sformalizowanie tego związku. Piosenkarka niestrudzenie dementowała pogłoski, powtarzając, że rzeczywiście jest związana z Rakowskim, ale Pawłem. Na koncertach i w wywiadach prostowała z uśmiechem: "Nie, naprawdę nie znam tego pana", myśląc o polityku, lecz niewiele to pomagało.
Wbrew swoim zasadom, pojawiła się nawet z Pawłem Rakowskim w programie "Pegaz". Ale ludzie, jak to ludzie, "wiedzieli swoje".
Kiedy zaś jedne pogłoski ucichły, pojawiały się inne. Wedle nich Mieczysława Rakowskiego boleśnie dotknęło tak stanowcze zaprzeczanie romansowi, jakby związek z nim kompromitował piosenkarkę. Trudno się dziwić, że po takich doświadczeniach Hanna Banaszak do dziś strzeże niezwykle pilnie swojej prywatności. Najlepiej czuje się w rodzinnym Poznaniu.
"Mój dom niczym się nie różni od innych domów" - mówi. "Jest skromny, mały i nie ma nic wspólnego z przepychem. Moi przyjaciele czasem mówią, że miło im u mnie i są zaskoczeni jego normalnością. To moje, jak to sama nazywam - sanatorium. Tu odpoczywam, liżę rany i rodzę kolejne pomysły. Córka już dawno ze mną nie mieszka, zdobywa swoje sukcesy w Anglii. Studiowała tam fotografię. Na jednym z prestiżowych konkursów modowych w Londynie została fotografem roku. Na szczęście często do matki przyjeżdża".
Swoim drugim domem piosenkarka nazywa samochód. Prowadzi zwykle sama, pokonując setki kilometrów w drodze na koncerty i bardzo to lubi. Obserwuje przestrzenie, kolory nieba, różnorodność zabudowań. Nawet w szarzyźnie pogody dostrzega coś niebanalnego.
"Wystarczy tylko umieć to zauważyć. Przez lata fotografowałam wszystko, co w danym momencie wzbudzało moje zaciekawienie. Najczęściej były to pejzaże, potem zafascynowała mnie psychologia portretu, a także małe, prawie niezauważalne detale. Cały świat jest dla mnie jednym wielkim kadrem. Wszystko dzielę na wycinki. W oczach mam mały obiektyw. Jak na razie nie korzystam z aparatów cyfrowych. Bawi mnie wyszukiwanie prawdziwego światła i kolorów - bez komputerowej obróbki" - podkreśla.
Co więcej, podróże zainspirowały ją do próby poetyckiej. "Zainteresowały mnie nazwy polskich miasteczek - mówi artystka. - To niezwykły zbiór zabawnych określeń. Spontanicznie spróbowałam się nimi zabawić. 'Słowa' obudowywałam treścią. W ten sposób powstał stos wierszyków, które wydałam w tomiku 'Zamienie Samolubie na Szczodruchy'. Tytuł to oczywiście nazwy trzech miejscowości".
Piosenkarka jest także entuzjastką jazdy na rowerze. Projektuje i wytwarza biżuterię. I wciąż łączy dwie sprzeczności - znana dobrze jako artystka, pozostaje tajemnicza jako człowiek.
"Prawdziwi artyści są kotami - mówi. - Jak one, idą drogą wolności. Szukają swego wyrazu. Nie podporządkowują się wszelkim modom, wzorcom czy innej łatwiźnie. Wiedzą, że sztuka jest wolna od schematów i ram".
***
Zobacz więcej materiałów: