Hanna Lis wolałaby zapomnieć o tamtej Wigilii!
Jeszcze do niedawna święta kojarzyły się Hannie Lis (46 l.) z radością i zapachem wigilijnych potraw, które sama przyrządzała. Dzisiaj ma smak lęku.
Pod hasłem „wyjątkowa Wigilia” dla Hanny kryje się bardzo smutne zdarzenie, a nie ciepłe, rodzinne spotkanie.
Dziennikarka doskonale pamięta tę sprzed dwóch lat, kiedy to nagle jej ukochana mama, Aleksandra Kedaj, trafiła do szpitala z rozpoznaniem zawału, wylewu i zatrzymania krążenia.
"Dzień przed Wigilią zadzwoniła do mnie sąsiadka. Lekarz z karetki nie dawał właściwie żadnych szans, kazał się śpieszyć" – wspomina smutnym głosem.
Była przygotowana na najgorsze
Traf chciał, że Hania w tym czasie gościła w swoim domu przyjaciela, księdza Jana Kaczkowskiego, który natychmiast zawiózł ją do szpitala, do mamy.
"Było tak źle, że Jan udzielił mamie sakramentu ostatniego namaszczenia. Lekarze mówili, żebym się pożegnała" – opowiada.
Dzień i noc czuwała przy mamie. Do domu jechała tylko po to, aby się odświeżyć i za każdym razem, kiedy wychodziła ze szpitala, żegnała się z nią. Na szczęście ksiądz Kaczkowski służył jej wsparciem.
"Jan bardzo mnie wtedy wspierał, przeprowadzał przez najgorsze, uczył na nowo oswajać się ze śmiercią. Nie wiem, co bym bez niego wtedy zrobiła" – zdradziła ze łzami w oczach.
Każdego dnia drżała o życie ukochanej mamy, ale dzielnie trwała przy jej łóżku, trzymając ją za rękę.
Nie przestawała wierzyć, że będzie dobrze, i nie pomyliła się. Po pół roku mamę wypisano ze szpitala.
"Dzięki cudownym lekarzom ze szpitala MSWiA i boskiej pomocy mama przeżyła, ale jej stan jeszcze długo był bardzo ciężki" – dodała.
Hanna wie, że przed nimi jeszcze długa droga, ale nie poddaje się.
Wprawdzie mama wciąż wymaga rehabilitacji i nieustannej opieki, ale powoli odzyskuje siły. Teraz dla niej właśnie to jest najważniejsze.