Hanna Śleszyńska: Ludzie w Polsce kłócą się o majątki. W mojej rodzinie tego nie ma
Hanna Śleszyńska (57 l.) podkreśla, że jest dumna ze swojej rodziny, w której nie ma zawiści i wojenek o pieniądze, co niestety ma miejsce w wielu polskich rodzinach.
Dobry Tydzień: Synowie to już dorośli mężczyźni, pewnie się wyprowadzili... Czy ma pani syndrom opuszczonego gniazda?
Hanna Śleszyńska: - Starszy Mikołaj wyprowadził się. Ma fantastyczną dziewczynę Olę, razem kończyli studia, realizują się naukowo. Młodszy Kuba, student, pomieszkuje trochę z nami, chociaż ma swoją wynajętą dziuplę. Jednak ciągnie go jeszcze do domu, mówi że, mamy są najlepsze na świecie. Kobietom chyba trudniej wypuścić dzieci z gniazda. Mój partner Jacek po męsku znosi fakt, że jego syn Max, piłkarz, już się usamodzielnił i bywa daleko od domu. Ja jak mam tylko wolną niedzielę, to zwabiam rodzinę na domowy obiad. Przychodzi moja mama, synowie, bratanek, brat z żoną i córeczką, nawet bywają dawni mężowie, bo utrzymuję z nimi dobre relacje.
W dzisiejszych czasach jest miejsce na celebrowanie znajomości, spotkania?
- Uważam, że siła jest w rodzinie i w więzach międzyludzkich. Im się więcej ma przyjaciół, tym lepiej, to daje niesamowite oparcie. Mam działkę pod Warszawą, gdzie często celebrujemy to życie towarzyskie. Siedzimy na werandzie, próbujemy nalewek domowej roboty, gotujemy, pieczemy ciasta. Po prostu wspólnie smakujemy życie.
Jak się ładnie rozejść, gdy związek się rozpada?
- Jeśli przeżyło się razem parę lat, ma się wspólne dziecko, nie można tego przekreślać. Trzeba współpracować, zadbać o dobre relacje. Z Piotrem Gąsowskim jeździmy razem na narty, dzwonimy do siebie. Łączy nas autentyczna przyjaźń, ale po rozstaniu przez cztery lata opłakiwałam ten związek. Zatem to wszystko zajęło nam trochę czasu.
Mówiła pani "z dystansem podchodzę do miłości"...
- Chyba jestem mało romantyczna. Już nie rzucę wszystkiego dla mężczyzny. Teraz jestem z trzecim moim życiowym partnerem, więc doświadczenie podpowiada, że miłość nie trwa do grobowej deski. Miłość jest oczywiście ważna w życiu, cudowna, ale czasem się kończy. I co wtedy? Ma mi się zawalić cały świat? Wali się i tak, ale trzeba żyć dalej. Rodzina to jest fundament i trzeba o nią dbać. Zwłaszcza że dzieci rosną, a seniorzy odchodzą.
Podobno najpierw chcemy się różnić od rodziców, a potem stwierdzamy, że bardzo jesteśmy do nich podobni...
- Moja mama była nauczycielką polskiego, dziś jest na emeryturze. Jak się wchodzi do domu, to pierwsze pytanie, jakie zadaje, to czy nie jestem przypadkiem głodna. Tak jest od zawsze. Niezależnie czy wizyta była zapowiedziana, czy nieoczekiwana, nikt głodny od nas nie wychodził. I ja też mam taką ochotę nakarmić gości, nie wypuścić nikogo z domu bez kawy czy herbaty.
A co ma pani po ojcu?
- Talent muzyczny. Pięknie wraz ze swoim bratem śpiewali na głosy. Tata już nie żyje. Był hydrogeologiem. Teraz łapię się na tym, że jak piję herbatę, to oceniam jakość wody, jak kiedyś mój tata. Ostatnio byłam na wspaniałej wycieczce po Argentynie. Zwiedzaliśmy wyżynę, na której ruchy górotwórcze spowodowały, że wytrąciło się w skałach żelazo i uformowało się w kształcie sombrera. Pomyślałam, że tacie by się to spodobało. Słuchałam przewodnika z zainteresowaniem, bo czuję się spadkobierczynią pasji geologicznych ojca.
Jaki był pani dom rodzinny?
- U nas zawsze panowała zgoda. Nie przypominam sobie sytuacji, że ktoś się do kogoś nie odzywał miesiącami, albo że ktoś się o coś obraził. Nie było zawiści. Mama podkreślała, że trzeba rodzinę scalać, że nie podsyca się konfliktów. Ludzie się kłócą o spadki, majątki. Nam takie podejście było obce. Obowiązywała zasada: lepiej stracić, niż się latami o coś kłócić.
Miała pani szczęśliwe, radosne dzieciństwo?
- Mieszkaliśmy w 40-metrowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Było ciasno, ale wesoło. Co prawda zazdrościłam koleżankom, bo nie miałam swojego pokoju. Jedynie kącik, biurko, przestrzeń musiałam dzielić z bratem. Całą rodziną siadaliśmy do stołu, opowiadaliśmy sobie, co się wydarzyło. Rodzice mieli wspaniałe poczucie humoru. Mama to śmieszka, ojciec też, podobnie brat. W wakacje towarzyszył nam często wuj i ciocia ze swoją córką. Integrowaliśmy się rodzinnie. Kiedy byłam na studiach, nieco odsunęłam się od rodziny, zajmowałam się swoimi sprawami. Refleksja przyszła, gdy umarła babcia z Olsztyna. Żałowałam, że nie spędziłam z nią więcej czasu...
Czy w pani życiu jest miejsce na wiarę?
- Oczywiście, pochodzę z katolickiej rodziny. Mama pilnowała, żeby nas doprowadzić do bierzmowania. Uważam, że wiara jest potrzebna człowiekowi, bo świat nie kończy się na konsumowaniu, na zarabianiu. Ważna jest też sfera duchowa. Pamiętam, jak syn w gimnazjum miał rekolekcje z księdzem Adamem Bonieckim. Młodzi byli zachwyceni.
Do upływu lat podchodzi pani ze stoickim spokojem?
- Wymagania, jakie stawia się dziś przed kobietami, są nie do zrealizowania: trzeba być piękną i zadbaną, mieć udany dom, dzieci, świetną karierę. Wiara, że można być taką perfekcyjną, jest złudna. To fikcja, która rodzi frustrację. Dopiero jak dzieci staną na własnych nogach, można trochę odsapnąć. Ale upływ czasu jest nieuchronny. Nie sztuka być młodym, sztuką jest być starym. Nie gapić się w lustro w poszukiwaniu zmarszczek, tylko zająć się innymi rzeczami. Świat jeszcze tyle oferuje...
Rozmawiała: Aga Stalińska