Reklama
Reklama

Henryk Gołębiewski: Dostałem od życia po plecach

Kiedy wrócił do domu z pogrzebu brata, dowiedział się, że zmarła jego mama. Wkrótce musiał się pożegnać z dwiema kolejnymi, ukochanymi osobami...

Tym co przeżyłem, można by obdzielić dziesięć scenariuszy - szczerze wyznaje Henryk Gołębiewski (59 l.) w książce "Zygzakiem przez życie". Urodził się w 1956 r., kiedy modne było podawanie do chrztu dzieci z rodzin wielodzietnych przez partyjnych dygnitarzy . A on zasłużył na takie "wyróżnienie", bo miał pięciu braci i trzy siostry. - Do chrztu miał mnie podawać Józef Cyrankiewicz. Jednak sprawa nie wypaliła, nie wiem z jakich powodów - tłumaczy.

Reklama

Jego chrzestnym został więc osobisty kierowca premiera. Rodzice Henryka dwoili się i troili, aby wykarmić jedenastoosobową rodzinę. - Do pracy fizycznej byłem wprawiany od małego. Byle uczciwie zarobić na chleb - wspomina. Często pomagał ojcu, który, aby dorobić, malował mieszkania. Miał czternaście lat, gdy mieszkający po sąsiedzku reżyser, Janusz Nasfeter, zatrudnił go w filmie "Abel, twój brat". Dzięki temu solidnie podreperował lichy, rodzinny budżet.

Gdy dostał rolę w kultowym gitowskim filmie "Nie zaznasz spokoju", od dawna należał już do młodzieżowej subkultury gitów. "Grypserą" posługiwał się lepiej od zatrudnionego na planie konsultanta. Niechętnie o tym opowiada. - Nazywali nas chuliganami czy bumelantami, ale tak naprawdę byliśmy elitą. Silni, odważni, zuchwali. Nie okazywaliśmy strachu, nawet wobec wielu przeciwników - stwierdza. Byli też brutalni, bezwzględni, a czasem nawet okrutni. - Dokonywaliśmy samookaleczeń, zawieraliśmy braterstwo krwi. Cięło się przedramiona, klatę i inne miejsca - wspomina. W tych czasach definitywnie skończył ze szkołą.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Miał 19 lat, kiedy dostał powołanie do wojska. On, "Cegiełka" z kultowego "Stawiam na Tolka Banana", którego znała cała Polska, mógł się wymigać, ale nie chciał. Uważał to za sprawę honoru. Jeżdżąc z występami wojskowego kabaretu zaczął ostro popijać. Procenty gwarantowały dobrą zabawę, ale rano... Zdarzało mu się budzić obok kobiet, których nie chciałby pamiętać. - Stare powiedzenie mówi, że babeczka pięknieje w miarę wypitego alkoholu - wspomina jedną z imprez, gdy wraz z kolegą bliżej zapoznali się z dwiema kobietami. - Nad ranem budzimy się i... przerażenie w oczach. Moja - kulawa, jego - szczerbata. A takie były piękne...

Nie chciało mu się uczyć, wystarczyła mu zawodówka ślusarska, więc po wojsku trafił do brygady remontowej, w której pracował jego ojciec. O filmie zupełnie zapomniał, tak jak on o nim. Nie zapomniał za to o alkoholu. Zdarzało mu się zaliczyć pałowanie od milicji, gdy właściciel warszawskiego klubu "Lolek" miał dość jego zabaw z rozbijaniem butelek. Innym razem po ostrej imprezie nie trafił do domu. - Przy którymś z bloków, pijany i zmęczony, poczułem, że nogi mam jak z waty i... zemdlałem - opowiada. Rano obudził się w obcym mieszkaniu. - Jakaś babka zlitowała się i wzięła z ulicy - mnie, nieznajomego, do własnego domu. Inaczej pewnie bym zamarzł - kwituje.

Kiedy zakochał się w pięknej Mirze, myślał, że to będzie miłość na całe życie. Byli bratnimi duszami. Razem wychowywali jej syna Marka. Tak się cieszyła, gdy po przeszło 20 latach aktor dostał wreszcie główną rolę w filmie "Edi". Ich radość zmąciła jednak jej nagła choroba. Henryk musiał odwieźć Mirę do szpitala, tak cierpiała z powodu bólu brzucha. Wtedy widział ją po raz ostatni. Grał złomiarza Ediego, na planie w Łodzi, gdy dostał wiadomość, że odeszła na zawsze. - Koszmar! Taka młoda dziewczyna. Nie mogłem w to uwierzyć. Nagle cały świat mi się zawalił - opowiada. - Pogrzebu nie pamiętam, jakby wyparowała ze mnie dusza - tamte wspomnienia wciąż bolą.

Z cmentarza na cmentarz, tak wtedy żył. - Miałem pogrzeb za pogrzebem - przyznaje. Niedługo przed śmiercią ukochanej pochował dwoje innych najbliższych ludzi. - Wracamy z pogrzebu brata, a tu nam nagle oznajmiają: "Matka ci zmarła". My z ojcem w szoku - wspomina ten trudny czas. A miesiąc po tym jak umarła Mira, pożegnał następnego brata. - Dostałem od życia po plecach. Widać to na mojej twarzy. To mapa prawdziwego człowieka. Cierpiałem, ale tego nie okazywałem - mówi gorzko.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Kiedy myślał, że już nic dobrego go nie czeka, w jego życiu pojawiła się Marzenna. Zamieszkali razem w marcu 2003 r., po śmierci ojca aktora. Życie mocno ich wtedy przeczołgało. - Zaczęła się straszna bieda. Codziennie pożyczaliśmy od Baśki, siostry Heńka, po dwadzieścia złotych na życie. Henryk nie dostawał żadnych propozycji filmowych - opowiada Marzenna. Ślub wzięli w USC w Wawrze, jak postanowiła jego ukochana, której bardzo zależało na dyskrecji. W kolejny ostry zakręt weszli, gdy Henryk ciężko zachorował.

-Trudno mi się oddychało przez nos. Myślałem, że to zwykłe polipy. Zlekceważyłem. Potem dostałem krwotoku. Okazało się, że mam raka - aktor doskonale pamięta strach, który chwycił go wtedy za gardło. Jego żona była w ciąży. Martwił się kto utrzyma rodzinę, gdy go zabraknie. Ale jednak udało mu się, jak mówi, wymknąć z łap śmierci. Miał szczęście, że lekarze nie musieli mu usuwać oka podczas operacji. Niedługo później powitał na świecie córeczkę. Jej narodziny go odmieniły.

- Poczułem wielką odpowiedzialność. Kiedy człowiek był sam, nie dbał o jutro. Teraz trzeba zasuwać, żeby utrzymać rodzinę, popłacić rachunki. Propozycje aktorskie przychodzą rzadko. Nie jest łatwo. Poza tym hazard to moje utrapienie - przyznaje szczerze. - Puściłem kupę kasy na automatach... Prawda jest bardzo gorzka - zawsze wygrywa kasyno - wyznaje.

Poharatały go te wszystkie przejścia, ale podkreśla, że nigdy się nie "skiepścił". Tak o sobie mówi: "Nikogo nie winię za swoje porażki. Miewam chwile słabości, czasami upadałem, ale zawsze mam siłę, aby podnieść się z kolan, otrzepać się i iść dalej z podniesionym czołem...


Na żywo
Dowiedz się więcej na temat: Henryk Gołębiewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy