Henryk Gołębiewski: stracony talent i życie. Alkohol znowu wygrał?
Henryk Gołębiewski (61 l.) zapowiadał się na wielką telewizyjną gwiazdę. Zwłaszcza po ogromnym sukcesie "Ediego". Za główną rolę w tym filmie dostał nawet nagrodę. Aż trudno uwierzyć, że jego kariera nie trwa nadal. To straszne, co stało się później. Picie, hazard, utrata pracy. Czy znów rządzi nim alkohol?
Ciągle mieszka w tej samej kamienicy na warszawskim Mokotowie, gdzie prawie 50 lat temu wypatrzył go reżyser Janusz Nasfeter. Ale adres to jedyna stała w życiu Henryka Gołębiewskiego. Czy dlatego nie może odzyskać pracy?
Rok temu szef firmy instalującej klimatyzacje wyrzucił go, bo nie mógł już przymykać oczu na jego picie. Ale nie skreślił go na zawsze: obiecał, że przyjmie go z powrotem, jeśli Gołębiewski pójdzie na odwyk w ośrodku zamkniętym. "Inaczej nie uwierzę w jego rozstanie z alkoholem" - tłumaczył. Ale czy Gołębiewski by się zgodził na zamknięcie?
Nosiło go zawsze. Rozrabiał od dzieciaka z bandą z podwórka. Konstruowali petardy i straszyli wybuchami sąsiadów. Urządzali dziecięce walki bokserskie. Bawili się w berka na drzewach: kto spadł, odpadał z zabawy. Ścigali się po dachach. Grali w pikuty i nieraz wracali do domu pokrwawieni, bo ostrze noża opartego o czoło się omsknęło...
Rodzice Henia, zwanego w domu Grochówą, traktowali to pobłażliwie. Matka czasem zdzieliła go ścierką i tyle. Oboje ciężko pracowali i jeszcze brali dodatkową robotę, żeby wyżywić dziewięcioro dzieci. Ojciec próbował też dorabiać na wyścigach konnych.
"Miał duszę hazardzisty. Zresztą mam to po nim" - przyznał szczerze aktor w biograficznym wywiadzie-rzece pt. "Zygzakiem przez życie". Ojciec pił, z chałtur wracał zawiany. Późniejsze problemy Gołębiewskiego z alkoholem i hazardem nie wzięły się znikąd.
Aktorem został z przypadku: Nasfeter wypatrzył go na podwórku. Po nim do mieszkania Gołębiewskich zapukał inny reżyser: Stanisław Jędryka. Odtąd życie mokotowskiego rozrabiaki zmieniło się na zawsze. Został prawdziwą gwiazdą telewizji. Seriale "Wakacje z duchami", "Podróż za jeden uśmiech" i "Stawiam na Tolka Banana" stały się ponadczasowymi przebojami.
Henryk traktował granie jak zabawę - odcinki kręcono w różnych miastach, coś się działo. No i mógł wspomóc rodziców finansowo. I nagle cudowna przygoda się skończyła. Do następnego serialu już angażu nie dostał i wszyscy o nim zapomnieli.
"W aktorstwie trzeba było mieć znajomości, wiedzieć,do których drzwi puknąć. Ja takich znajomości nie miałem" - wspominał z goryczą.
Henryk Gołębiewski poszedł do szkoły zawodowej, potem odbył służbę wojskową. Dostawał nagrody za strzelanie i kary za samowolne oddalenia. Pił. Pracy nigdy się nie bał. "Zawodówkę skończyłem jako ślusarz narzędziowy. Ale to była praca w jednym miejscu, a mnie w jednym miejscu nie można postawić. Więc poszedłem do grupy remontowo-budowlanej. Tam ciągle coś innego, malowanie, rozbiórka, wyjazdy" - opowiadał.
Pracował na budowach w Polsce i Rosji. Pieniądze przegrywał na automatach i przepijał. Próbował zerwać z nałogiem nieraz. Wszywał esperal, chodził na spotkania AA. I wracał do picia. Gdyby to się działo w USA, gdyby był amerykańskim cudownym dzieckiem filmu, może piłby też, ale mając miliony dolarów na koncie. A on 20 lat układał kafelki u obcych ludzi.
I po tych 20 latach - znów przypadek. Henryk Gołębiewski spotkał na ulicy znanego agenta gwiazd, Jerzego Gudejkę. A ten zagadnął, czy nie chciałby wrócić do filmu. Oczywiście, że chciał. Aż podskoczył. Załapał się do serialu "Boża podszewka", potem przyszły kolejne role. Odbił się od dna. Prywatnie też: zakochał się.
Mira samotnie wychowywała dziecko. "Miała czteroletniego syna Marka, którego pokochałem, jakby był moim dzieckiem - opowiadał o swojej miłości Gołębiewski. - Wychowałem go na porządnego człowieka, skończył studia".
Był w Łodzi na planie filmowym, gdy dostał telefon o nagłej śmierci Miry. Grał dalej. Pojechał na pogrzeb prosto z planu, wrócił i grał dalej. "Nagle cały świat mi się zawalił. Gdyby nie ekipa filmowa, pewnie kompletnie bym się załamał" - wspominał.
Za główną rolę w tym filmie - był to "Edi" - dostał główną nagrodę aktorską na Festiwalu Filmu Polskiego w Gdyni. Tylko że znów pił.
Rok po śmierci Miry los postawił na jego drodze strażniczkę miejską Marzennę Matusik. I aktor kolejny raz uwierzył w swoje szczęście. W dodatku Marzenna zaszła w ciążę. Zmobilizował się, przestał pić. A nawet poszedł się przebadać. Znaleźli u niego guz w nosie. Ale tak się cieszył z narodzin Róży, że w ogóle się nie przejął. Rak nie wyrok, mówił. I miał rację, wyzdrowiał.
Wszystko się układało. Żył z aktorstwa, ale dmuchał na zimne i nie zostawił pracy w remontach. "Nie oczekuję, że zamiast śniegu zaczną mi z nieba spadać pieniążki, a ja je będę łapał siatką na motyle" - zapewniał.
Gdy powstawała jego biografia, był na fali wznoszącej. "Miewałem w życiu wzloty i upadki, a właściwie można powiedzieć, że poruszałem się zygzakiem. Wzloty to moje filmy, narodziny córki. Upadki - alkohol i hazard" - wyznał. Ale ostatnio zygzak znów leci w dół.
Jego bohatera w "Drugiej szansie" uśmiercili, bo na plan przychodził podpity. Widziano go kupującego duże ilości piwa o 8 rano. Rozłącza się, kiedy dzwoni do niego Szczeblewski. Róża ponoć nie mieszka z nim, tylko u jego teściowej, pod Łodzią.
"Czasem upadałem, ale zawsze miałem siłę podnieść się z kolan, otrzepać się i iść dalej" - przyznał kiedyś.
Musimy wierzyć, że uda mu się to kolejny raz.
***
Zobacz więcej materiałów: