Reklama
Reklama

Izabella Skrybant-Dziewiątkowska: Gdybym skusiła się na współpracę z SB, dziś spałabym na milionach!

Nawet kiedy w Polsce przygnębiała bieda i szarość, była pewna, że po występach na słynnych scenach Europy i Ameryki musi wrócić do domu...

Tercet Egzotyczny zjeździł prawie cały świat. Jakie okolice wspomina pani najcieplej?

- Najważniejszym miejscem dla mnie zawsze będzie Polska i dom we Wrocławiu. To mój centralny punkt na mapie świata. Gdy po długich kilkumiesięcznych trasach wracaliśmy do kraju, niczym papież chciałam całować ziemię. Za granicą zawsze tęskniłam za Polską, za ludźmi, rodziną, moim domem i Wrocławiem. Miałam wiele propozycji, żeby zostać za granicą na stałe, ale nigdy się na to nie odważyłam i nie żałuję. To tutaj ludzie mnie kochali, szanowali i tak zostało do tej pory.

Reklama

Straciła pani zamiłowanie do podróży, stała się domatorką?

- Na koncerty cały czas uwielbiam jeździć. Mam wspaniałych kolegów w zespole - Włodzimierza Krakusa i Janusza Konefała, z którymi stworzyliśmy fajną rodzinę. Wsiadamy razem do autobusu, dworujemy z siebie, jest zabawnie. A gdy wychodzę na scenę, jestem najszczęśliwsza. Jesienią lecimy pięćdziesiąty raz do Stanów Zjednoczonych, to będzie duże wydarzenie. Ale na wycieczki nie chce mi się jeździć, mam w domu basen, ogród - to mi wystarczy. Poza tym nie lubię się pakować, a gdy jeszcze żył mój mąż, to on mnie pakował, wsadzał do samochodu i o nic nie musiałam się martwić. Dziś sama jestem za wszystko odpowiedzialna.

Dom jest pełen pamiątek związanych z zespołem?

- Miałam ich bardzo dużo, ale dziś większość z nich znajduje się w Muzeum Tercetu Egzotycznego w Lubiniu - jest wspaniałe! Można tam zobaczyć mnóstwo naszych pamiątek, począwszy od kolorowego telewizora, który jako pierwsi w Polsce przywieźliśmy z Nowego Jorku, skończywszy na ostatnich kostiumach, rękopisach, płytach analogowych, gitarach, kongach... Same cudeńka! Ludzie, którzy tam byli, mówią zgodnie, że to trzecie na świecie tak świetnie wyposażone muzeum, tuż po muzeum Abby i Dolly Parton. W domu zostawiłam sobie tylko Złoty Krzyż Zasługi wręczony przez prezydenta, medal Gloria Artis oraz Milito Pro Christo za działania zgodne z wartościami chrześcijańskimi.

Warto było mieć hamulce w życiu. Mieliśmy wiele propozycji - dziś spałabym na milionach, gdybym dała się skusić na współpracę ze służbami bezpieczeństwa, zarówno tutejszymi, jak i zagranicznymi. Ale mój ojciec był w AK, ja jestem katoliczką, więc nie dałam się skusić i dzięki temu dziś mogę śmiało spojrzeć w lustro ze świadomością, że jestem w porządku.

Wyjazdy na Zachód były przed laty wyprawami w świat luksusu. Zostały pani jakieś przyzwyczajenia z tamtych czasów?

- Tak, muszę mieć barek w domu! W Ameryce nauczyłam się, że najlepsze przyjęcia są właśnie przy barku. Tam każdy może czuć się swobodnie i kameralnie. Wchodzących do mojego domu gości nie wita więc salon, tylko barek z odpowiednią atmosferą, gdzie można urządzać spotkania. Poza tym moim kolejnym przyzwyczajeniem jest basen - kryty, z podgrzewaną wodą.

Wspomnieliśmy o pamiątkach - skąd w szarych czasach komuny brała pani te wszystkie niezwykłe stroje?

- W Stanach zawsze wszyscy się dziwili skąd my, artyści zza żelaznej kurtyny, mamy te piękne kreacje. Oczywiście mówiłam, że kupiłam to wszystko w Polsce, ale prawda jest taka, że kilka dni wcześniej robiłam obchód po sklepach kilka przecznic dalej, na 34. ulicy w Nowym Jorku (śmiech). Miałam tam swój ulubiony butik, u przemiłego Żyda, który wiedział, że jestem z Polski i zawsze na przecenach zostawiał dla mnie najlepsze kąski.

Wypatrzyłam też sklep z perukami u Chińczyków, do którego regularnie wracałam. Właściciele odkładali mi co ciekawsze egzemplarze. Podczas wyjazdów zagranicznych chodziliśmy na wszystkie możliwe koncerty wielkich gwiazd, podglądałam, jak wyglądają na scenie. Tam nauczyłam się, że artysta nigdy nie może być gorzej ubrany od widza. Poza tym lubię się stroić, nie wyobrażam sobie, żeby pojechać drugi raz do tego samego miasta w tej samej kreacji. Muszę zaskakiwać, zmieniać się. Przecież koncert to nie tylko muzyka, ale całe widowisko, w którym kostiumy są bardzo ważne.

Czytaj dalej na następnej stronie...

Najcieplej witała was właśnie publiczność w USA?

- Faktycznie, w Stanach byliśmy aż 49 razy, ale w Holandii, Niemczech, czy Włoszech też mieliśmy swoich wielbicieli. Gdy w Turynie wychodziłam na scenę, ludzie wstawali z miejsc. To bardzo muzykalna i wrażliwa publiczność. Poza tym w różnych krajach co innego się śpiewało, ludzie mieli odmienne gusta. Śpiewaliśmy więc po niemiecku, angielsku, hiszpańsku, a nawet po rosyjsku. W jednym z klubów w Stanach koniecznie chcieli, żebyśmy zaśpiewali "Oczy czarne" w oryginale - wyszło super. 

Krążą legendy o prezentach, którymi obsypywali was fani...

- Gdy jeździliśmy do Ameryki za czasów komuny, Polonia amerykańska zawsze okazywała nam dużo serca, oni wręcz żałowali tych naszych polskich artystów! Nawet nie mogłam głośno powiedzieć, że coś mi się podoba, bo natychmiast to dostawałam. Brylanty, kostiumy, kwiaty, różnego rodzaju sprzęty. Ale nie tylko ja byłam obsypywana prezentami, panowie też. Pamiętam galę oscarową, podczas której nagrodę wręczała Zsa Zsa Gabor w przepięknej kreacji. Tak bardzo podobała mi się jej sukienka, że od razu chciałam ją skopiować. Za dwa miesiące miałam ją w Polsce. Byliśmy naprawdę bardzo rozpieszczani, Polacy za granicą udowadniali nam, jak wspaniałym narodem jesteśmy. Dlatego nie mam nawet słów, żeby wyrazić swoją wdzięczność wszystkim naszym fanom, którzy dodawali i wciąż dodają mi skrzydeł. Dzięki nim w ogóle nie czuję, że czas tak szybko upływa.

Czy wśród gwiazd estrady jest ktoś, kogo pani podziwia?

- Moim największym idolem jest wspaniały Julio Iglesias. Miałam z nim kiedyś zaśpiewać, ale niestety się nie udało. Uwielbiam też Tinę Turner, do której zresztą często mnie porównują. Nie dość, że jesteśmy w podobnym wieku, to jeszcze power mamy ten sam!

Wiadomo, że w trasie koncertowej trudno wszystko zaplanować. Spóźniła się pani kiedyś na koncert?

- Nigdy w życiu! Wolę być dwie godziny za wcześnie, niż minutę za późno. Nawet jadąc na operację wszczepienia rozrusznika, spytałam po drodze lekarza, czy będę mogła za parę dni pojechać na koncert. I pojechałam do Białegostoku, bo czekało na mnie 15 tys. ludzi. Młodzi artyści powinni dziś pamiętać, że kariera jest bardzo krótka, gdy nie szanuje się ludzi. My dla tych ludzi jesteśmy. Ja zawsze bardzo szanowałam publiczność, bo dzięki niej jestem tym, kim jestem. I niezależnie od tego, czy gram w Nowym Jorku, czy w Pcimiu Dolnym, przygotowuję się do występów tak samo profesjonalnie.

Tyle lat na scenie, a pani wciąż wygląda jak bogini! Jak to się robi?

- Przede wszystkim każdego dnia się gimnastykuję, pływam, ale też dużo daje mi pozytywne myślenie. Człowiek musi być od wewnątrz pogodny, życzliwy i uśmiechnięty - to wszystko widać na zewnątrz. A porządna dawka ruchu świetnie działa na samopoczucie i likwiduje wszelkie stany depresyjne.

Do tego jakaś dieta?

- Od jakiegoś czasu próbuję, ale ciężko mi to idzie, bo nigdy wcześniej tego nie robiłam. Ostatnio jednak wzięłam się za dietę lotników amerykańskich. Ograniczyłam słodycze, pieczywo i makarony. Jest o tyle trudno, że uwielbiam makaron w każdej postaci, podobnie jak kolorowe kanapeczki, ale jestem na dobrej drodze!

***

Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:

Rozmawiała: Paulina Masłowska

Nostalgia
Dowiedz się więcej na temat: Izabela Skrybant-Dziewiątkowska
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Polecamy