Jacek Cygan szczerze o swoim małżeństwie: Nie mam recepty na kryzys!
Jacek Cygan (66 l.) jest optymistą i marzycielem. Na co dzień ma w sobie otwartość na ludzi i ciepło. A u boku ukochaną żonę, bez której nie wyobraża sobie życia.
Napisał ponad 1000 piosenek, w tym takie przeboje jak „To nie ja byłam Ewą”, „Wypijmy za błędy”. Choć początkowo Cygan chciał zostać inżynierem. Zdał nawet na wydział cybernetyki Wojskowej Akademii Technicznej. Jednak dusza artysty wzięła w nim górę.
Dobry Tydzień: Co rządzi pana życiem: przeznaczenie czy przypadek?
Jacek Cygan: Myślę, że wiara w przeznaczenie nie wyklucza tego, że zdarzy się jakiś szczęśliwy traf albo złośliwy przypadek. Moja nić życia też jest podatna na podmuchy różnych przypadków.
Wszystko zaczęło się w Sosnowcu, gdzie się pan urodził...
- Mieszkałem w dzielnicy, która nazywa się Niwka. Z jednej strony były dwie kopalnie, a z drugiej ogromne łąki, gdzie spędzałem bardzo wiele czasu. Gdy rzeka wylewała, to jeździliśmy zimą na łyżwach, a latem całe dnie graliśmy w piłkę. Pamiętam tę Niwkę jako miejsce bardzo szczęśliwego i bezpiecznego dzieciństwa.
Bez dziecięcych strachów?
- Do biblioteki, gdzie urzędowała urocza starsza pani nazwiskiem Koszewska, która doradzała mi, jakie książki wybrać, chodziłem jako dziecko przez takie wertepy, nieużytki. Ludzie mówili, że tam straszy. I moja mama zawsze powtarzała mi: „Nigdy nie bój się duchów, tylko złych ludzi”. To właściwie mi zostało.
Co jeszcze przekazała panu mama?
- Była osobą niezwykle łagodną i przyjazną dla świata. Pewnie wiele cech mam po niej. Miała taki ciepły stosunek do ludzi, była otwarta, bardzo chętna do poznawania nowych rzeczy, lubiła podróże. I zawsze wszystko, co robiła, było takie naturalne, nieopatrzone jakimś przymusem.
A tata?
- Tata wniósł tradycje przedwojennego harcerstwa, bardzo to sobieceniliśmy. Często zabierał nas na wycieczki na łono natury. To, że lubię piosenki też mam pewnie po rodzicach, bo ojciec od dziecka uczył nas harcerskich piosenek, a mama śpiewała kolędy pierwszym głosem.
Z żoną Ewą dobraliście się na zasadzie przeciwieństw czy podobieństw?
- Nie wiem. Na pewno jest jedna różnica bardzo charakterystyczna. Jestem osobą, która robi dwa kroki do przodu i cztery do tyłu, lubię się zapatrzeć w księżyc. Natomiast moja żona stąpa twardo po ziemi, jest konsekwentna, stanowcza. Ale jest między nami harmonia.
Co was najbardziej łączy?
- Ciekawość życia, żeby nie powiedzieć, że wręcz miłość do życia, muzyka, teatr, ale też drobiazgi, które składają się na naszą codzienność. Staramy się nie żyć automatycznie, nie robić tego, co wypada, tylko iść swoją drogą. Lubimy też razem podróżować, zadedykowałem jej mój tom wierszy „Ambulanza”. Napisałem: „Ewie, wędrującej ze mną”.
Gdzie najchętniej wędrujecie?
- Moja żona preferuje Francję, a ja Włochy. Nie jedziemy do kurortu czy pięciogwiazdkowego hotelu. Szukamy naszych miejsc, na przykład brzegu, z którego mamy akurat ochotę popatrzeć na morze. Czasem wiemy, że w tym miasteczku, pod tym murem, przy tym kościele chcemy usiąść wieczorem i napić się lokalnego wina. Odwiedzamy np. Antibes na południu Francji, bo tam w zamku Grimaldich jest muzeum Picassa. Napisałem nawet wiersz, wyjaśniając dlaczego tam wracamy. „W Muzeum Picassa w Antibes najpiękniejszymi obrazami są okna”. Bo właśnie widok z tych okien jest magiczny. Warto szukać czegoś swojego, żeby potem do tego wracać.
Jaka jest pana recepta na długotrwały szczęśliwy związek?
- Trzeba słuchać drugiej osoby, wsłuchiwać się w nią. Dbać o to, by zawsze było dla niej miejsce w naszym życiu. Natomiast na kryzysy nie mam żadnej recepty.
Pana piosenki zmieniają ludzi. Wie pan o tym?
- Zdarza się, że na spotkaniach autorskich ludzie podchodzą do mnie i mówią, że określona piosenka im pomogła. Pewna pani wyznała mi, że gdy była w depresji, to „Dary losu” stały się dla niej impulsem do przeprowadzki w góry. Namówiła męża i kupili dom na Podhalu z widokiem na Tatry. Zrealizowała swoje marzenie, depresja minęła, znów poczuła się szczęśliwa. Jedna para opowiedziała mi, że od początku poznania towarzyszy im piosenka „Dotyk”. Z kolei inna pani zdradziła, że jadąc na izbę porodową, usłyszała w radiu piosenkę „Czas nas uczy pogody” i już wiedziała, że wszystko będzie dobrze.
***
Rozmawiała: Iza Orlicz