Jerzy Dobrowolski: Znała go cała Polska. Zniszczył go alkohol
Nie bał się szydzić z ustroju, piętnował przejawy głupoty. Jego niepowtarzalny satyryczny talent zniszczył nałóg...
Co to są... te? - pyta dyrektor Centralnego Instytutu Urbanistyki, podnosząc model domu. - Spółdzielcze punktowce - wyjaśnia z szacunkiem, ale zdziwiony jego niewiedzą architekt. - To je damy tu. - Ale tu jest jezioro. - A... dobrze. To jezioro damy tutaj, a te niech sobie stoją w zieleni".
W komedii Stanisława Barei "Poszukiwany, poszukiwana" Jerzy Dobrowolski grał człowieka, który - według jego filmowej żony - "z zawodu jest dyrektorem". Rozłożył już cementownię i wodociągi, bo nie zna się na niczym, a teraz odpowiada za budowę nowego osiedla. Tu także, "mierząc się z zadaniami, jakie życie stawia przed problemem", zepsuje wszystko, co tylko jest do zepsucia.
Takich "biernych, miernych, ale wiernych" towarzyszy na kierowniczych stanowiskach Jerzy Dobrowolski serdecznie nienawidził. Poświęcił im niejeden skecz. A jego dowcip był zabójczo celny... Miał niezwykły talent wymyślania skrótów myślowych, nowych słów i sformułowań, które wchodziły do języka potocznego.
"Normalka" - na określenie nienormalnej codzienności - to jego. "To Twoja broszka", "Dla mnie bomba", "Ale się porobiło" - też. "Tej wiosny, wcześniej niż zwykle, zazieleniła się kiełbasa" - szydził w kabarecie. Albo: "Zakończył się tydzień pisania listów. Teraz zacznie się miesiąc ich doręczania".
Pochodził z innego świata i nigdy nie pogodził się z porządkami (a raczej nieporządkami) PRL. Jego ojciec był przedwojennym majorem i wybitnym sportowcem. W dwóch olimpiadach brał udział jako lekkoatleta, a w trzeciej, w 1932 r. w Los Angeles, zdobył z kolegami z drużyny brązowy medal w szabli. Jerzy jako 13-latek wstąpił do Szarych Szeregów. W czasie Powstania Warszawskiego był łącznikiem na Żoliborzu.
Trafił do niewoli i w obozie dla młodocianych doczekał końca wojny. Po maturze próbował studiować psychologię. Zdał, ale nie został przyjęty, jako syn sanacyjnego oficera. Z tego samego powodu nie dostał się do Wyższej Szkoły Handlowej. Wtedy zdecydował się na aktorstwo.
Tu też próbował dwa razy, ale wreszcie się udało. Grał w teatrach wrocławskich, potem w Warszawie. Próbował trochę reżyserować. Role, które zwróciły na niego uwagę widzów, dostał na przełomie lat 60. i 70.: wiecznego dyrektora w "Poszukiwany, poszukiwana" oraz kombinatora mieszkaniowego ("biednego misia", powtarzającego "Jogi Babu! Brawo Jasiu!") w "Nie ma róży bez ognia".
Z ich reżyserem, Stanisławem Bareją, rozumieli się w pół słowa. Tak samo patrzyli na otaczającą ich rzeczywistość, z tym że Dobrowolski był znacznie bardziej bezkompromisowy. Już pod koniec lat 50. stworzył kabaret "Koń", a 10 lat później kolejny - "Owca".
Każdy swój skecz analizował pod jednym kątem: czy wystarczająco dołożył towarzyszom z PZPR. Miał przez to wieczne kłopoty z cenzurą. Gdy nastawały małe odwilże, pracował w radiu czy telewizji, dostawał propozycje filmowe. Kiedy władza dokręcała śrubę, wyrzucano go w pierwszej kolejności.
Witold Filler, wieloletni szef działu rozrywki Telewizji Polskiej, chwalił się, że nie dopuszczał na antenę produkcji dwóch wrogów ustroju: Dobrowolskiego i Słonimskiego. Jerzy zareagował w swoim stylu - określeniem "Eichmann humoru", które na lata przylgnęło do partyjnego satyryka.
Nie mógł liczyć na stałe dochody, ale wystarczało mu to, co miał: małe mieszkanie, stary trabant, wartburg albo maluch, przy których ciągle majstrował, i wypady z wędką na Mazury. Po jednej z takich wypraw z kamienną twarzą oświadczył znajomym, że złowił szczupaka giganta, którego samo zdjęcie waży kilka kilogramów. Chodził w wytartych dżinsach, powyciąganych swetrach i sfatygowanej kurtce. Czapki ze złamanym daszkiem nie zamieniłby na najbardziej elegancki kapelusz.
Jego pierwsze małżeństwo się rozpadło, gdy poznał młodszą od siebie o 13 lat aktorkę Jolantę Zykun. Fascynacja była wzajemna. Ją urzekła jego nonszalancja, poczucie humoru, charakterystyczny głos i sposób mówienia. Sama przyznawała, że uzależniła się emocjonalnie od męża. I zapewne dzięki temu znalazła w sobie siłę, by przez lata trwać przy nim, mimo wyniszczającego nałogu.
Kiedyś oświadczyła mu ostro, że jeżeli jeszcze raz się upije, to go zabije. "Wracam do domu i już czuję alkohol - wspomina aktorka. - Patrzę, a on śpi, jak to on, na boczku, na poduszeczce. A obok, na drugiej, położył dla mnie największy nóż, jaki był w kuchni. Gdyby przypadkiem przyszło mi do głowy dotrzymać słowa...".
Wszelkie terapie odwykowe kończyły się porażkami. Na początku jednej z nich, po wypowiedzi lekarza, aktor zabrał głos, by skorygować kilka błędnych, jego zdaniem, tez. Po chwili wyproszono go z sali, bo rozbawił i zdemoralizował całą grupę. Zresztą w ogóle nie miał zaufania do tzw. autorytetów.
Kiedyś dowiedział się, że jego przyjaciela Stanisława Tyma, który zerwał przyczep mięśniowy w łydce, czeka operacja, a po niej jeszcze kilka miesięcy w gipsie. "Stasiu, muszę ci powiedzieć, że kategorycznie nie zgadzam się na twoją operację - oświadczył Dobrowolski. - Ale przecież lekarze tak zdecydowali. Muszę! Co robić? - pyta zafrasowany Tym. - Nie zgadzam się. Znajdź takiego lekarza, który powie, że operacja jest zbędna". Tym tak zrobił i po kilku tygodniach okazało się, że jego uraz goi się samoistnie.
Czasem alkoholowe eskapady aktora miały dramatyczny przebieg. Bywało, że nie pojawiał się w domu kilka dni. Znajdowano go półprzytomnego w jakiejś podejrzanej knajpie, na plaży nad Zalewem Zegrzyńskim albo w rowie. Do domu sprowadzali go przyjaciele: kompozytor Jerzy Derfel, Wojciech Młynarski, Tym. Przy tym wszystkim nigdy nie pozwolił sobie na nieprofesjonalne zachowanie.
"Pił strasznie, ale w pracy zawsze był trzeźwy i tych spraw nigdy nie zawalał" - wspominała Maria Czubaszek. Kiedy wchodził w ciąg alkoholowy, po prostu znikał ze sceny. Tyle tylko, że te przerwy stawały się coraz dłuższe. Znajomi wiedzieli, że marnuje się niepowtarzalny talent, ale byli bezradni.
Prywatnie był czuły i troskliwy. Córka Aleksandra Dobrowolska wspominała, jak czytał jej i siostrze książki na dobranoc, jak je wyprawiał do szkoły, żegnając charakterystycznym gestem, który trochę przypominał bociana podrywającego się do lotu.
"Dziwne, że nigdy nie doświadczyłam na własnej skórze tego ukrytego sadyzmu - napisała zirytowana, że jej ojca niepochlebnie oceniają ludzie, który go nie znali. - Moja mama, czyli druga żona, ani moja siostra też nie".
Ewidentnie sadystą był ukrytym i to bardzo, skoro nawet polski sąd tej cechy charakteru nie dostrzegł i przyznał opiekę nad dzieckiem jemu, a nie pierwszej żonie (która wyemigrowała z kraju i ma się świetnie). A relacja z córkami? W domu utarło się powiedzenie: "ojciec najlepszą matką". I taki właśnie był.
Kiedy Jolanta Zykun, umęczona wiecznym stresem, postanowiła wnieść pozew o rozwód, groźba podziałała na męża, który natychmiast przestał pić. Zadowolona, postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę. Upił się tego samego wieczoru, kiedy do niego wróciła...
17 lipca 1987 r. Jerzy Dobrowolski trafił do szpitala. Rozpoznano u niego uchyłkowe zapalenie jelit. Stan był tak ciężki, że lekarze rozłożyli ręce...
"Pogrzeb miał taki, jakiego by sobie życzył - wspominała Jolanta Zykun. - Chciał, żeby było wesoło. Wydałam majątek, by ułożyli go w trumnie na boczku. Poduszeczka, kurteczka, sztruksy... On tak lubił".
"Był jak ryba wyrzucona na płytką wodę - wspominał Jerzego Dobrowolskiego Franciszek Pieczka. - Nie mógł pływać za bardzo. Co się odbił, wpadał na mieliznę. I do tego kręgosłup miał za twardy. Nie na tamte czasy...".
***
Zobacz więcej materiałów: