Joanna Moro: Mój prawdziwy dom jest w Polsce
Każdego dnia dba o jakość i smak życia. Dużo marzy, bo wierzy, że jeżeli czegoś pragnie, to w końcu się to spełni. A każde marzenie zaostrza jej apetyt na więcej!
Stara się przeżywać swoje dni jak najlepiej i jak najpełniej. Joanna Moro (30 l.) kocha życie i wciąż chciałaby próbować nowych rzeczy. Jest tylko jeden warunek - muszą być przy niej ukochany mąż i synowie. Wtedy może nawet góry przenosić!
Joanno, masz takie dni, kiedy nic ci się nie chce?
- Oczywiście. Takie dni zdarzają się jesienią. To taka pora roku, która zwalnia nam tempo... Spadają temperatury i przez pierwsze chłodne dni najchętniej nie wychodziłabym z łóżka.
Z zimą jest podobnie?
- Zimę lubię, bo właśnie wtedy się urodziłam. Z jesienią mam kłopot, bo to dla mnie nostalgiczna pora roku...
Popadasz czasem w jesienną depresję?
- W depresję nie, ale brakuje mi energii. Walczę więc. Biegam rano, żeby mieć siłę na resztę dnia. Nie, żaden wyczynowy sport. Nazwałabym to raczej slow joggingiem.
Co jeszcze dodaje ci energii? Nie tylko jesienią.
- Najskuteczniej do pionu stawiają mnie dzieci.
Chcesz powiedzieć, że synowie podnoszą ci ciśnienie?
- Coś jest na rzeczy w tym powiedzeniu, że dzieci są najpiękniejsze, kiedy śpią. (śmiech) Czasami chciałabym, żeby mniej kaprysili, przez chwilę usiedzieli w jednym miejscu, ale to przecież dwóch pełnych energii młodzieńców, którzy non stop poznają świat. Wszelkimi możliwymi sposobami.
Jeremi i Mikołaj są zatem rozrabiakami?
- Czasami dają mi popalić. Ale zawsze staram się ich słuchać, bo są tak samo mądrzy jak dorośli, tyle tylko, że mają zdecydowanie mniej doświadczeń. Mimo że to dzieci, traktowani są jak dorośli członkowie rodziny.
Jaką jeszcze jesteś mamą?
- Jestem mamą, która kocha. Staram się jak najwięcej ich przytulać, dawać maksimum czułości, rozmawiać, być zawsze dostępna. Wierzę, że chłopcy właśnie w taki sposób mnie odbierają.
Uznajesz kary?
- Nie narzucam synom swojego zdania. Ale - z drugiej strony - dyscyplina w wychowaniu jest dla mnie niezwykle ważna. Jednak najważniejsze, a zarazem najtrudniejsze jest to, aby we wszystkim zachować umiar. Moi synowie mają nie tylko zabawę, ale i obowiązki.
Joanno, a zdradź mi, jak ci się żyje w tym męskim świecie?
- Nigdy nie miałam z tym problemu. To raczej koleżanki namawiają mnie na córeczkę. Mówią, że miałabym wtedy najlepszą koleżankę. Cieszę się, że mam chłopaków i mogę pograć z nimi w piłkę, w tenisa albo pojeździć konno. Jednak jestem pewna, że gdybym urodziła córeczkę, znalazłybyśmy nasze sposoby na spędzanie czasu.
Nie powiedziałaś więc jeszcze ostatniego słowa, jeżeli chodzi o dzieci?
- Wszystko może się jeszcze zdarzyć.
Synowie wdali się w ciebie?
- Kolor włosów na pewno mają po mnie. Ale jeżeli mówimy o cechach charakteru, to od taty i mamy mają po połowie.
Co najbardziej lubicie robić razem?
- Jeść, oglądać bajki, a nawet razem spać. Łazić po lesie, jeździć konno, biegać po łąkach. Chyba wszystko, co robimy razem, to najlepiej spędzony czas...
Tego nauczyli cię rodzice?
- Wychowywałam się w domu, gdzie panowały zasady i dyscyplina. To naprawdę bardzo kształtuje charakter.
Dzięki temu jesteś zahartowana i zawsze walczysz o swoje?
- Przynajmniej się staram.
Udało ci się nawet namówić reżysera sztuki "Przekręt niedoskonały", Andrzeja Rozhina, do zmiany swojej wizji.
- To prawda. Na początek poproszono mnie, abym zagrała rolę Lucy, czyli młodej, energicznej dziewczynki. Ale po przeczytaniu scenariusza poczułam, że rola księgowej Sary byłaby dla mnie lepsza. Reżyser próbował przekonać mnie, że to wyzwanie dla starszej, energicznej aktorki z temperamentem. Ale postawiłam na swoim i powiedziałam, że spokojnie mogę się postarzyć, a energii na pewno mi nie zabraknie. Pan Andrzej zgodził się, ale stwierdził, że przez to musi odmłodzić całą obsadę. I tak też się stało. A wymarzona rola Sary jest moja!
Jesteś zadowolona z premiery?
- Nawet bardzo! Premiera zawsze jest zwieńczeniem ciężkiej pracy aktorów. Bardzo dobrze grało mi się z Łukaszem Nowickim, który gra mojego męża. Zresztą od każdego z aktorów dużo się nauczyłam. Mamy przede wszystkim fajną, zgraną ekipę i to się przekłada na jakość na scenie.
Mąż nie był zazdrosny o Łukasza?
- Mój mąż zawsze mi kibicuje. Nigdy mi niczego nie zabronił ani nie stawiał żadnych warunków. On cieszy się, jeżeli jest mi dobrze i smuci się, gdy jest mi źle. Nie urządzał mi też scen zazdrości.
Jesteście do siebie podobni?
- Uzupełniamy się. On jest ziemią, a ja ogniem. Ja chciałabym stale próbować nowych rzeczy, takich jak skok ze spadochronem czy lot balonem. Lubię smak adrenaliny. A Mirosław mnie uspokaja i daje mi poczucie bezpieczeństwa.
Czyli nie skoczyłby z tobą ze spadochronem?
- Na pewno nie. (śmiech)
Jest między wami 11 lat różnicy. To dużo czy mało?
- A wiesz, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Najważniejsze, że jest nam ze sobą dobrze. Nigdy nie oceniam innych związków - czy ktoś ma młodszego, czy starszego partnera. Jestem bardzo tolerancyjna, bo z tolerancją znacznie łatwiej się żyje. Nikt z nas nie jest Bogiem, nie jest wszechwiedzący i dlatego moim zdaniem nie powinniśmy oceniać innych ludzi.
A wierzysz w miłość do grobowej deski?
- Wierzę w dobro, prawdę i siłę miłości. I mam nieodparte wrażenie, że jeżeli zachowana jest w życiu równowaga, to wszystko automatycznie zaczyna się układać. Z pokorą podchodzę do życia i staram się nim mądrze kierować. Poza tym ufam swojej intuicji. Mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży. Wierzę w miłość do grobowej deski, bo czemu miałabym tego nie robić? Ale nie chcę też zapeszać.
Joanno, czujesz się w Polsce jak w domu? Czy tęsknisz za Wilnem, gdzie się urodziłaś?
- Moja mama, tata, babcia i siostra nadal mieszkają w Wilnie, ale regularnie się zdzwaniamy i odwiedzamy w miarę możliwości. Widzimy się mniej więcej trzy razy do roku. Mieszkam w Polsce już od 15 lat. Tu założyłam rodzinę i tu jest mój dom.