Joanna Racewicz w szczerym wywiadzie. Opowiedziała o synu
W kwietniu 2010 roku świat Joanny Racewicz (44 l.) legł w gruzach. Dramatyczne chwile po stracie ukochanego męża Pawła Janeczka (†37 l.) przetrwała dzięki synkowi, który miał wtedy dwa latka i stał się dla dziennikarki największą motywacją do życia. Dziś Joanna ma poczucie, że odprowadziła już męża do lepszego świata i daje sobie prawo do nowego życia. W wywiadzie dla "Dobrego Tygodnia" opowiedziała m.in. o tym, co zdarzyło się na chrzcinach jej syna, które odbyły się już po katastrofie smoleńskiej...
Wiara była obecna w pani rodzinnym domu?
- Ze strony mojej mamy i babci bardzo. Tato z kolei był agnostykiem. Dorastałam w wielkim szacunku do wiary i religii, ale też pozostawało pole do dyskusji, która zawsze odbywała się między rodzicami. Szacunek do odmienności to najważniejsza nauka, jaką wyniosłam z domu.
Lubi pani wracać w rodzinne strony, na Zamojszczyznę?
- Tak, to jest moja mała ojczyzna, raj utracony. Mam tam swoje ścieżki, ulubione miejsca. W ostatnie wakacje odkryliśmy z synkiem Roztocze. Nie do końca poznane przeze mnie w dzieciństwie. Rodzice mają tam kawałek ziemi, mały, drewniany domek, tata hoduje pszczoły. Wybraliśmy się na spływ kajakowy Wieprzem. Przepiękna trasa, malownicza i kręta. Igor bardzo lubi tamte strony. Nie przepada za wielkimi miastami, woli sielskie klimaty: lasy, rzeki, jeziora. Bardzo chce być piłkarzem, ale na drugim miejscu jest farmer.
Czy dziadkowie są obecni w życiu syna?
- Babcia wpada czasem do nas z pierogami, bo oczywiście lepi najlepsze na świecie, jak twierdzi Igor. On bardzo chętnie pomaga w ich przygotowywaniu. Często odwiedzamy moich rodziców w Zamościu, gdzie teraz mieszkają. Bardzo cieszę się, że mają takie bliskie relacje. Dziadkowie to bardzo ważne osoby w życiu dzieci. Pamiętam, jak sama uciekałam do babci przed burą od rodziców, a ona zawsze dawała mi schronienie.
Co Igor najchętniej robi z dziadkiem?
- Mój tato kiedyś był sportowcem, dźwigał ciężary. Gdy oglądamy jego zdjęcia, wnuczek pęka z dumy. Niestety, teraz ma problemy ze zdrowiem. Grywają czasem w piłkę, choć dla dziadka z endoprotezą biodra jest to trudne. Ale dzielnie się trzyma i wie, że ma silną pozycję u Igora.
Jest pani bardzo mocno zżyta z synem.
- Zdaję sobie sprawę, że nasza relacja jest silna. Jestem dla Igora jedynym punktem odniesienia. Kiedy mąż zginął, był malutki i stał się dla mnie największą motywacją do życia. Istnieję tylko dzięki niemu, bo on wtedy był i wymagał uwagi. Zawsze mu to powtarzam. Igor jest bardzo empatycznym dzieckiem. W trudnych momentach zawsze jest ze mną. Przytula, przynosi serduszka wycięte z papieru mówi, że kocha mnie najbardziej na świecie. To są poruszające wyznania.
W zeszłym roku przystąpił do Pierwszej Komunii. Przeżywał to wydarzenie?
- Bardzo. Lubi chodzić do kościoła. Często wybieramy się na przepiękne msze dla dzieci do klasztoru Dominikanów na ulicy Dominikańskiej w Warszawie. Ewangelia dostosowana jest dla najmłodszych, a świątynię, prostą i ascetyczną, uważam za jeden z najpiękniejszych kościołów, w jakich byłam.
Przyjaźni się pani z ojcem Pawłem Chodakiem. Jak zaczęła się wasza znajomość?
- Paweł jest jezuitą. Nazywaliśmy go z mężem księdzem pierwszego kontaktu, był naszym spowiednikiem. Poznaliśmy się w 2004 roku. Udzielał nam ślubu. Potem celebrował mszę pogrzebową męża. Chrzcił Igorka. Towarzyszył mi w trudnym momencie, kiedy umarła moja babcia. To niesamowita historia. Ojciec przyjechał na chwilę do Warszawy, by odwiedzić rodziców. Okazało się, że zostawił u nich habit. Zadzwonił więc do mnie i bez namysłu powiedziałam, że pojedziemy razem do Garwolina. Kiedy jechaliśmy samochodem, dowiedziałam się od mamy, że babcia Maria umarła poprzedniego dnia. Bardzo ją kochałam, była moim dobrym duchem, powierniczką problemów życiowych, najwierniejszą przyjaciółką, ostoją. Gdyby nie ojciec Paweł, nie wiem, jak przeszłabym ten dzień. Został wtedy ze mną, spędziliśmy czas na rozmowie.
Na chrzcinach syna również wydarzyło się coś niezwykłego. Kiedy goście wchodzili do restauracji, wszystkie kieliszki szampana na tacach kelnerów pękły w jednej chwili...
- To prawda. Goście skomentowali, że: "Chłopcy wpadli na chrzciny", mając na myśli kolegów Pawła z BOR, którzy lecieli z nim tego dnia do Smoleńska. To były imieniny męża, 29 czerwca.
Czuje pani opiekę męża?
- Absolutnie. Ale minęło już prawie osiem lat, jestem dziś w innym miejscu. Mam wrażenie, że odprowadziłam już Pawła. Odszedł do lepszego świata, choć nadal jest z nami. Gdy mąż gdzieś wyjeżdżał, zawsze powtarzał: "Jestem nawet, jak mnie nie ma". To poczucie z nami zostało. Przypominam o tym synkowi. Mówię mu, że tata patrzy na niego i jest z niego bardzo dumny.
Prowadzi pani "Pytanie na Śniadanie" z Łukaszem Nowickim. Widać, że bardzo dobrze się rozumiecie.
- Jestem szczęściarą, że mogę pracować z tak fantastycznym człowiekiem. Łukasz składa się z jednego wielkiego uśmiechu i tony dobra. Jest cudowny, bardzo mądry, ciepły i empatyczny. Wymarzony partner na antenę. Patrzę na niego z podziwem, kiedy przychodzi do studia z plecakiem i zaraz po nagraniu wyrusza ze swoim synem na jakąś wyprawę. Radzę się go, gdzie zabrać Igora. Bardzo dużo ze sobą rozmawiamy, o życiu, o wyborach. Mam poczucie, że mogę mu wiele powiedzieć. Jest lojalny i wiem, że zachowa to dla siebie. Podziwiam go jako aktora i jako człowieka, który potrafi być w tysiącu miejscach naraz. Kiedyś przy moim synu odezwał się głosem Buzza Astrala (Łukasz dubbingował go w "Toy Story") i Igor oszalał z radości.
Robi pani sobie postanowienia noworoczne?
- Co roku. W tym chciałabym, żeby ruszył mój nowy program, który ma być próbą podpowiedzenia rodzicom, jak wychować szczęśliwe dziecko, pewne swojego potencjału, ale też przygotowane do nowych czasów. Myślimy również z Igorem o napisaniu wspólnie książki. On ma niesamowitą wyobraźnię i układa piękne opowiadania.
Rozm.: Gabriela Wereśniak
***
Zobacz więcej materiałów: