Justyna Sieńczyłło: Byliśmy na granicy bankructwa!
Justyna Sieńczyłło (47 l.) w szczerym wywiadzie dla "Dobrego Tygodnia" przyznaje, że mogła stracić cały dorobek życia, drżała o bezpieczeństwo rodziny i zdrowie ukochanego. Dziś wie, że co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Dobry Tydzień: Niektórzy odradzają wspólną pracę z mężem. Jak oddzielić sferę prywatną od zawodowej?
Justyna Sieńczyłło: Nie da się, jeżeli tworzy się tak wyjątkowe miejsce jak Teatr Kamienica. Jesteśmy jego sercem i mózgiem. Żyjemy tą pracą, zresztą nasze dzieci też. Cyprian rodził się wraz z teatrem. Byłam w ciąży, jak zaczynaliśmy tę przygodę. Czasem mówię, że mój młodszy syn i Kamienica są bliźniakami.
Przechodziliście ciężkie chwile, walcząc o teatr z biznesmenem, który chciał przejąć budynek. Dla związku to też był trudny czas.
- Walka o Kamienicę jeszcze nas zbliżyła, choć to był ogromny stres, bo mój mąż jest krewki. Mieliśmy problemy finansowe. Był strach, gdy dostawaliśmy pogróżki. Skoro to wszystko przeżyliśmy, to znaczy, że zdaliśmy egzamin z bycia razem. Zawsze trzeba szukać kompromisu, słuchać się nawzajem. Bardzo mnie martwi duża liczba rozwodów. Łatwo zaprzepaścić szansę na ratowanie małżeństwa.
Kto po kłótni pierwszy wyciąga rękę do zgody?
- Przecież wiadomo kto. Mój mąż ma hiszpański temperament! Wybuchnie, ale potem złość mu przechodzi. Wybaczam mu. Może dzięki temu, że wyrzuci z siebie wszystko, wykrzyczy, nie miał zawału. Poza tym bardzo dba o harmonię ducha. Czasem pytają nas, skąd czerpiemy siły? Chyba są podarowane z góry.
Jakich cech nie lubi Pani w mężu? Czy są w ogóle takie?
- Całe mnóstwo! On we mnie też wielu rzeczy nie lubi, ale nauczyliśmy się z tym żyć. Po dwudziestu kilku latach nasze wady schodzą na plan dalszy. Wiemy, że możemy na sobie polegać. Przeżyliśmy sporo: śmierć bliskich osób, choroby, ale daliśmy radę. Byliśmy przecież na granicy bankructwa i teraz chyba nic nas już nie złamie. Przyjaźnimy się, mamy mnóstwo pięknych wspomnień. Szanujemy siebie nawzajem i własną odrębność, wolność.
Dom w Józefowie pod Warszawą to oaza spokoju, czy miejsce towarzyskich spotkań?
- Mieszkamy tu ponad 22 lata. Sam budynek pochodzi z 1900 roku, dom jest stary, piękny i ma duszę. Dookoła jest ogród z warzywniakiem, winoroślami i kwiatami, które uwielbiam. To miejsce jest oazą dla całej naszej rodziny. Spotkania towarzyskie mam w Teatrze Kamienica. Chociaż i tak pracownicy ciągle do nas przyjeżdżają. W domu trzymam niektóre kostiumy, scenografie.
To pani miejsce na ziemi?
- Moimi obowiązkami mogłabym obdzielić parę osób, a wszystko robię z pasją. Jestem mamą, aktorką, prowadzę teatr. Intensywność pracy powoduje, że nawet po jednym dniu trzeba chwilę odpocząć, wszystko przemyśleć, uporządkować. Tu się wyciszam, sadząc kwiaty, doglądając roślin, przytulając się do drzew. Mam też potrzebę pobyć trochę z naszymi czterema psami, wszystkie są ze schroniska.
Własny teatr pewnie daje aktorowi poczucie komfortu?
- W tym sensie rzeczywiście jestem wolna, nie czekam na telefon z propozycjami. Ale za wolność płaci się utratą czasu na prywatne sprawy. A przecież największym moim bogactwem są dzieci. Rodzina jest podstawą, szczególnie teraz, w tym szalonym świecie.
Jak w natłoku obowiązków nie zgubić kontaktu z dziećmi?
- Zdarzało się, że robiłam ponad 100 km dziennie, żeby wrócić do domu, sprawdzić, czy z chłopcami wszystko w porządku, czy lekcje odrobione, i z powrotem jechać do teatru. Zależało mi, żeby dzieci wiedziały, że mama się o nich troszczy. Szczęśliwie nie mam z nimi żadnych kłopotów wychowawczych, nigdy nie zawiodły mojego zaufania. Posłałam je do zwykłej szkoły podstawowej, chciałam, żeby miały kontakt z dziećmi z różnych środowisk. Starszy syn, Kajetan, właśnie zdawał maturę, młodszy, Cyprian, chodzi do gimnazjum. A ledwie wczoraj biegałam za nimi z pieluchami. Ten czas przeleciał nie wiadomo kiedy.
Co było najważniejsze podczas wychowywania synów?
- Zależało mi, żeby mieli dobre, szczęśliwe dzieciństwo, by czuli miłość, czułość, opiekę. By także relacja między nimi była serdeczna. Takie wychowanie daje siłę na całe życie. Z siostrą Joanną, która jest dziś profesorem prawa, też tak byłyśmy chowane. Mama dbała o nasz wszechstronny rozwój. Jesteśmy ze sobą bardzo blisko, rozmawiamy dwa razy dziennie, pomagamy sobie, przyjaźnimy się. Synom dałam też wolność, nie mówię im, kim mają zostać w przyszłości. I dzięki Bogu, nie chcą być aktorami. Są empatyczni, wrażliwi, uczciwi. Jednak martwię się, jak sobie poradzą w życiu.
Jakie znaczenie ma dla pani sfera religijna?
- Wiara daje mi siłę. Rok temu odeszła moja ukochana mama. W takich sytuacjach wiara jest nieoceniona. Ja najbardziej lubię pobyć czasem w pustym kościele. Wartości, które przekazał nam Jan Paweł II, to kopalnia wzorów do naśladowania, zwłaszcza dla młodzieży. Widzę, jak w trudnych momentach nawracają się moi przyjaciele i żałują, że tak późno. O ile mniej błędów by popełnili...
Rozmawiała:
Agnieszka Stalińska