Kasia Herman: Cieszę się z każdej roli
Katarzyna Herman w serialu "Kod genetyczny" gra nieszczęśliwą żonę ministra. Jak mówi, takich małżeństw na szczytach władzy jest wiele.
Tej wiosny zobaczymy panią w dwóch premierowych serialach telewizyjnych - "Kodzie genetycznym" i "Małym zgonie". Ciekawe role?
- Tak, w "Kodzie genetycznym" zagrałam żonę ministra. Wiele jest takich par na szczytach władzy. Przypomina mi to "House of Cards". Zawsze za politykiem, czy inną osobą publiczną, stoi kobieta, która buduje jego ciepły wizerunek, a w domu zapewnia mu bezpieczną przystań. Pilnuje, żeby dobrze wyglądał, jest jego stylistką, PR-owcem, doradcą. Moja bohaterka działa podobnie. Łączy ją z mężem wspólne konto, duży dom, pozycja, z której nie chce zrezygnować. W tym związku jest jednak pustka i samotność. Żona, którą gram, nie potrafi tupnąć nogą i odejść. Jest posiniaczona wewnętrznie, związana niewidzialnym łańcuchem, zamrożona.
Pani serialowym mężem jest Krzysztof Pieczyński. To wasza pierwsza wspólna praca. Stworzyliście zgrany artystycznie duet?
- Praca z Krzysztofem to sama przyjemność. Zawsze go podziwiałam. To wielki aktor. Kiedy gra, nie można od niego oczu oderwać. Na ekranie jest zaskakujący. Na planie okazał się cudownym, empatycznym partnerem, który patrzy w oczy i reaguje na każdy niuans. W pierwszej wspólnej scenie, kiedy wygłaszał przemówienie, dotknęłam jego ramienia. Od razu zareagował, mówiąc, że to bardzo dobry pomysł, i wyjaśnił, co znaczy.
"Mały zgon" to czarna komedia kryminalna. W jaką rolę ubrał panią Juliusz Machulski?
- Gram panią komisarz, szefową więzienia, noszę mundur. Natomiast w filmie "Kamień" Bartosza Kozery - zakonnicę. Miałam niesamowitą frajdę, mogąc zagrać w habicie. Zawsze chciałam to zrobić.
I jak było?
- Przede wszystkim wygodnie. Rano nie trzeba było robić przymiarek - butów dopasowywać do torebki. Zero makijażu, a nawet można było wyglądać trochę gorzej niż bez niego. Bardzo wygodne, naprawdę. Ta moja bohaterka, siostra przełożona, która stara się o uznanie pewnego cudu, to znowu silna kobieta. Nie wiem, dlaczego tak mnie obsadzają.
To chyba dobrze. Raz zakonnica, innym razem więzienna strażniczka...
Pewnie, każdy aktor się cieszy, kiedy propozycje są różnorodne. Męczące w tym zawodzie może być poczucie, że wciąż odcinasz kupony, powtarzasz się. Dlatego cieszę się z każdej innej propozycji od tej poprzedniej. Zakonnicy jeszcze nigdy nie grałam, strażniczki też nie, choć w mundurze zdarzyło mi się już zagrać.
Szykują się jeszcze inne ciekawe role?
- Właśnie skończyliśmy zdjęcia do nowego, czwartego już, filmu Tomka Wasilewskiego. Tytuł roboczy "Głupcy" i tak pewnie zostanie, bo dobrze brzmi po angielsku. Myślę, że po berlińskim sukcesie "Zjednoczonych stanów miłości" również ten nowy film będzie pokazywany za granicą.
Co pani lubi robić, kiedy np. dzieci nie ma w domu...
- Korzystam z sytuacji i, ku swojemu zdumieniu, robię to wszystko, czego zazwyczaj im zabraniam, mówiąc, że jest bardzo niedobre. A mianowicie: szuram w telefonie, oglądam telewizję, zajadając się lodami bez ograniczeń, śpię, jeżeli mogę sobie na to pozwolić, w nocy chodzę, rozrzucam wszystko naokoło. Po jakichś trzech dniach bałagan zaczyna mi przeszkadzać, więc zabieram się za porządki. Kiedy dzieci wracają, wszystko lśni. Ostatnio były na obozie narciarskim.
Dzieci są już duże - syn Leon ma 16 lat, córka Roma 11 - i pewnie świetnie jeżdżą na nartach?
- To prawda. Też planuję pojechać w góry i nauczyć się porządnie jeździć na nartach. To marzenie, które co roku jest na mojej liście postanowień. Mam nadzieję, że za rok będę zjeżdżać z górki nie tylko na sankach. Przez całe życie musiałam unikać nart. Kiedy chodziłam do szkoły baletowej, narty były absolutnie zabronione. W szkole teatralnej nie było na nie czasu, a w pracy uważano je za niebezpieczne, bo można się pokiereszować. Jednak od czasu, kiedy prawie się zabiłam na saneczkach, uznałam, że nie ma co bać się nart. Może na stare lata będę jeździć razem z dziećmi, bo teraz są za dobre, żeby im towarzyszyć. Dawno zostawiły mnie w tyle, jeśli chodzi o narty. Pamiętam z dzieciństwa to cudowne uczucie, kiedy się pędzi z góry. Zazdroszczę tym, którzy jeżdżą tak pięknie i brawurowo, jak Alberto Tomba.
Rozm. Ewa Jaśkiewicz