Katarzyna Dowbor: Musiałam sporo pracować
Katarzyna Dowbor (61 l.) pytana, czy nie żałuje, że w przeszłości zbyt wiele czasu poświęcała nie rodzinie, a karierze, odpowiada wprost: "Gdy Maciek był dzieckiem, może i rzeczywiście zbyt mało czasu mu poświęcałam. No, ale cóż... Żeby zadbać o wszystko, móc utrzymać dom i rodzinę, musiałam przecież sporo pracować" - mówi prezenterka.
Stara się czerpać z życia pełnymi garściami. Uwielbia swoją pracę i nigdy się nie nudzi. Choć jest sama, nie czuje się samotna. Dziennikarka opowiedziała o swoich kompleksach z dzieciństwa, i o tym, czy wtrąca się w sprawy dorosłych już dzieci.
Pani Kasiu, jak smakuje życie po 60-tce?
- Fantastycznie. Osiągnęłam już taki wiek, gdy człowiek nic nie musi, a wszystko może. I to jest właśnie najpiękniejsze. Co miałam sobie udowodnić, to udowodniłam. Co musiałam zrobić, to zrobiłam. Teraz mogę już tylko cieszyć się życiem. I robię to codziennie.
Rok temu przeszła pani operację usunięcia tarczycy...
- Moje zdrowie wróciło już do normalności. Owszem, każdego ranka muszę wziąć tabletkę - bez niej nie mogę funkcjonować. Ale ogólnie nic mi nie dolega. Jak czytam gdzieś o swoich rzekomych problemach, to tylko się uśmiecham do siebie. Nie przejmuję się tym - szkoda czasu. Kiedyś, owszem, irytowało mnie to. A teraz jedynie śmieszy.
Ponoć w dzieciństwie rówieśnicy dokuczali pani z powodu rudych włosów.
- Zdarzali się tacy, to prawda. Dzieci potrafią być niestety bardzo okrutne. Do dziś pamiętam, gdy ktoś podbiegał do mnie i mówił "rudy fuks". Przyznam, że mnie to bolało.
Dziś ma pani kompleksy?
- Nie, absolutnie. Szkoda czasu na kompleksy. Córka Marysia studiuje w Wielkiej Brytanii.
Na czas epidemii wróciła do Polski?
- Tak, już parę tygodni temu. Gdyby nie przyjechała, nie byłabym teraz tak spokojna. Jesteśmy razem na co dzień. Cieszę się, że w tych trudnych chwilach córka jest ze mną. To najważniejsze. A patrząc, co się dzieje na świecie, w tym roku do Anglii już raczej nie wróci...
Była pani zapracowaną mamą. Nie żałuje pani, że skupiła się na karierze?
- Gdy Maciek był dzieckiem, może i rzeczywiście zbyt mało czasu mu poświęcałam. No, ale cóż... Żeby zadbać o wszystko, móc utrzymać dom i rodzinę, musiałam przecież sporo pracować. A Marysia urodziła się, kiedy Maciek już dorósł. I przyznam, że wtedy aż tak często nie wyjeżdżałam. Tak na dobre moje życie na walizkach zaczęło się jakieś 7 lat temu. Wówczas Marysia była już nastolatką.
Wtrąca się pani czasem w sprawy dorosłych dzieci.
- Nie, nigdy tego nie robię. Jestem z tych matek i teściowych, które uważają, że dzieci powinny same dokonywać własnych wyborów, realizować pomysły. Ja nawet nie mam prawa, by im cokolwiek doradzać. To ich życie, ich sprawa. Nigdy się nie narzucałam ze swoim zdaniem. I wciąż nie zamierzam.
A była pani surową mamą?
- Raczej konsekwentną. I wobec Macieja na pewno w większym stopniu niż wobec Marysi. Uważałam, że chłopca należy wychować twardą ręką. A z córką było już inaczej, stałam się bardziej ustępliwa. Może też dlatego, że gdy się pojawiła, to miałam czterdzieści lat. Byłam już doświadczona.
Przyjaźni się pani dziś z synem i synową?
- Tak, mamy dobre relacje. Zarówno z Maćkiem, jak i z Joasią. Wszyscy jesteśmy bardzo zapracowani, ale staramy się w miarę możliwości spotykać. Ostatnio jednak tylko online, żeby przestrzegać zasad kwarantanny. Wczoraj byłam u nich wirtualnie, na domówce, a dzisiaj będę czytać dzieciom bajeczki.
Swoimi zwierzętami zajmuje się pani sama...
- To prawda. Wstaję o szóstej, pół godziny później karmię konie, potem idę z psami na spacer, następnie daję jeść wszystkim psom i kotom, a łącznie jest ich piątka. Mam cały obrządek, jak w prawdziwym gospodarstwie rolnym. Tutaj, na wsi, zawsze jest coś do roboty, nie ma lekko (śmiech). Codziennie rano jeżdżę z taczką i wywalam obornik ze stajni. Zajmuję się tym sama, nie mam stajennego. Oczywiście, lubię to robić. Wtedy człowiek przynajmniej nie myśli o głupotach. Poza tym uważam, że nie warto się wysługiwać innymi ludźmi. Tak samo z ogrodem. Pracuję w nim i to mi sprawia ogromną przyjemność.
Woda sodowa nigdy nie uderzyła pani do głowy?
- Pamiętam, że mając jakieś 23-24 lata, gdy stawiałam pierwsze kroki w zawodzie i pracowałam przy "Studio Lato", ludzie nagle zaczęli mnie rozpoznawać. No i wtedy nieco zachłysnęłam się popularnością. Myślałam, że jestem już tak znana, jak niejaka Pola Negri. Po dwóch miesiącach jednak program zdjęli z anteny, a potem nikt mi niczego nie proponował. Od tamtej pory powtarzam sobie zdanie: Nic nam nie jest dane na zawsze.
Chciałaby pani się jeszcze kiedyś zakochać?
- Mam tyle miłości w życiu od moich dzieci i zwierząt, że mogę się w niej zanurzyć. Nikogo nie szukam. Dobrze mi tak, jak jest.
Nie jest smutno tak wracać do pustego domu?
- Mam psy, koty, konie. Mój stary znajomy kiedyś powiedział, że miłość jest przereklamowana. I może ma rację... A mówiąc poważnie: Szukanie jej na siłę nie ma sensu. Moja znajoma od wielu lat to robi i widzę, jak życie jej między palcami ucieka. Można przecież ułożyć je sobie w samotności. I tak też jest fajnie.
Rozmawiał: Kamil Waszczuk