Katarzyna Pakosińska wyszła za księcia. Tak dziś wygląda jej życie!
Dekadę temu była na zakręcie, samotna mama z kredytem i bez pracy. Dziś Katarzyna Pakosińska (48 l.) jest żoną gruzińskiego księcia, który kocha ją bezgranicznie...
Trzy lata temu powiedziała "Tak" Gruzinowi Irakliemu Basilaszwiliemu.
Jest jej księciem z bajki (także dosłownie, bo w jego żyłach płynie błękitna krew).
Ocalił życie artystki – reanimował ją, kiedy podczas wyprawy do jego ojczyzny zachorowała i dostała zapaści.
W rozmowie z "Dobrym Tygodniem" Katarzyna Pakosińska (sprawdź!) opowiada, jak poradzili sobie z niedawnym kryzysem i zdradza, że właśnie wprowadzili się do wymarzonego domu.
Dobry Tydzień: Jesteś pozytywną, wesołą osobą. Gdzie znajdujesz siłę, motywację do działania?
Katarzyna Pakosińska: Wieczny optymizm! Tylko, żeby teraz nie wyszło, że jestem jakimś mechanizmem z jedną funkcją! (śmiech). Nie raz słyszałam o sobie, że jeśli śmiech to zdrowie, to Pakosa jest nieśmiertelna, ale poważnie mówiąc, podejrzewam, że to pozytywne nastawienie i siła bierze się z mojej totalnej zgody ze sobą. Lubię siebie, swoje życie, ludzi, którzy są obok mnie.
Czy zawsze miałaś takie podejście do świata?
- Nie. Pamiętam czas, gdy proces poszukiwań tego, kim jestem, jaka jest moja życiowa misja, trwał – wówczas miało miejsce wiele zawirowań w mojej biografii. To były jednak cudowne i niezapomniane lekcje. Pojęłam wtedy, że to nie są porażki, tylko świat daje mi sygnały, abym była w pełni szczęśliwa. A ja nauczyłam się je widzieć. Znalazłam szybko pasje i żywioły, dzięki którym mogłam się spełniać, realizować. Może banalnie to zabrzmi, ale teraz dużo radości sprawiają mi drobiazgi. Żeby je lepiej kolekcjonować, potrafię pod wieczór wziąć kartkę papieru i sobie je zwizualizować, by nic ich z mojej głowy nie wyparło (śmiech).
Czy gdybyś mogła cofnąć czas, zmieniłabyś coś w swoim życiu, poszła inną drogą?
- Ostatnio siedzieliśmy z mężem na ganku naszego wymarzonego domu. Był wieczór, mieliśmy kubki herbaty w dłoniach i czuliśmy niepowtarzalny zapach majowego deszczu. Oszaleliśmy! Koncentracja na tej chwili była wspaniała. I myślę sobie, że widzenie tego, to mój największy sukces. Dom, czyli rodzina, to dla mnie najlepsza, najukochańsza przystań. Droga, którą przeszłam, taka a nie inna, przywiodła mnie do tego miejsca. Dlaczego więc ją zmieniać i wygładzać?
Czyli wszystko jest tak, jak powinno być?
- Gdybym to mogła dopełnić, to chciałabym znać więcej języków. Być poliglotką i swobodnie komunikować się w każdym miejscu na Ziemi. Byłoby także cudnie grać na wiolonczeli, od którego to instrumentu uciekłam jako dziesięciolatka i nigdy już nie wróciłam. Ale myślę sobie, że wszystko jest przecież do nadrobienia (śmiech).
Udzielasz się charytatywnie. Skąd w Tobie taka potrzeba pomagania innym? - Takie pytania wprawiają mnie w zakłopotanie. To są te rzadkie chwile, kiedy naprawdę nie wiem, co powiedzieć (śmiech). Pewnego razu Anna Dymna, zagadnięta o pomaganie, odparła bez wahania, że to prosta rzecz. Dla mnie też jest oczywista. Odnoszę wrażenie, że tworzy się dzięki temu lepszy świat. A w takim chcę żyć. Pisząc ostatnio książkę, mini kompendium sztuki estradowej („Jak strugać wariata”), doszłam do pewnej konkluzji – wyniosłam to coś z rodzinnego domu, ale także z wszechogarniającej mnie potrzeby piękna i wprawiania w zachwyt. Bez wytchnienia!
Ostatnie tygodnie przewartościowały życie wszystkich. Jaka była Twoja reakcja?
- Pierwsze dni rzeczywiście były szokiem. Nagłe zatrzymanie, brak pracy, niepewność jutra… Byliśmy w trakcie przeprowadzki, wszystkie oszczędności włożyliśmy w kupno domu, nie przewidzieliśmy takich radykalnych zmian. Zatem te kilka nieprzespanych ze strachu nocy jest w tym przypadku usprawiedliwione, prawda? (śmiech).
Jak sobie poradziliście?
- Mamy z mężem takie charaktery, że w sytuacjach kryzysowych natychmiast włączamy tryb: „działanie tu i teraz”. Nie projektujemy przyszłości, bo nie jest to możliwe. Budowaliśmy więc każdy dzień, zaczynając od rana, a kończąc wieczorem.
Miałaś chwile zwątpienia?
- Nie było na nie czasu (śmiech). Napisałam książkę, miałam kilka wykładów internetowych, byłam gościem w szkołach online. Nie mogąc nagrywać audycji w studiu radiowym – dla lepszego wytłumienia dźwięku – realizowałam je pod kocem w garażu w aucie. A poza tym zostałam wziętym botanikiem, cieszącym się z każdego rozszyfrowanego krzaka w ogródku – najbardziej z pigwy. Oj, będzie pyszny dżem i nalewka (śmiech).
Odkryłaś jakieś nowe pasje, zainteresowania?
- Wiem już, że nieźle radzę sobie z osiągnięciami techniki(śmiech). Udało mi się przebić do ludzi przez internetowe oko kamery. Rozbawić, wprawić w dobry nastrój. Przy okazji chciałabym się pochwalić, bo jak człowiek sam tego nie zrobi, to nikt nawet palcem nie kiwnie: po tygodniach "zamknięcia" piekę najlepszy chleb na świecie. To zdanie mojej rodziny (śmiech).
Rozmawiał:
Artur Krasicki