Krystyna Czubówna: Po prostu ekstremalna babka!
Ma głos, który w Polsce zna każdy. Trudno wyobrazić sobie film przyrodniczy bez głębokiej barwy jej głosu w tle. Lektorka, dziennikarka, prezenterka. Teraz, w programie „Agent – Gwiazdy” TVN, przez dwa odcinki dała się poznać od innej strony, twardej zawodniczki. Walczyła do końca, ale zgodnie z zaleceniami lekarzy odeszła z programu po wyczerpującej przeprawie wpław przez fale oceanu. W tygodniku "Świat i Ludzie" Czubówna opowiada, jak stawia czoło wyzwaniom i czy jest oazą spokoju. Oraz o najważniejszym: bezgranicznej miłości do wnuczek. Dla nich jest w stanie rzucić się w przepaść...
Świat i Ludzie: Skoczyła pani na bungee!
Krystyna Czubówna: To był prezent dla wnuczek. Starsza, Zosia, ma 12 lat, młodsza Helena – 9. W dniu, kiedy skakaliśmy, Helena miała akurat urodziny. Ani przez moment nie czułam lęku. Irytowało mnie dopingowanie za plecami, bo nie było mi potrzebne. Od początku wiedziałam, że skoczę, bo Helena ma urodziny. Koniec i kropka.
Jak dziewczynki zareagowały?
- Są dumne! Ale one w ogóle mnie uwielbiają. My jesteśmy ze sobą bardzo silnie związane: ja, moja córka Agnieszka i obie dziewczynki. Cieszy je każdy przejaw serdeczności, pamięci o nich.
Mówią do pani „babciu”?
- Nie. Mówią: Abo albo Aba. Kiedy starsza uczyła się pierwszych słów, nie mogła wymówić „baba”. Jej wychodziło: „Aba”. Ja zaraz podchwyciłam: „To jest genialne!”. Tak zostałam „Abą”. Kiedy pojawiła się młodsza wnuczka, to w ślad za tą starszą, też się do mnie tak zwracała. Ktoś po latach otworzył im oczy, mówiąc brutalnie: „Ale to jest przecież wasza babcia!”. A one na to: „Jaka babcia?? To jest Aba!”.
Jakby święty Mikołaj zniknął?
- Dokładnie! Kiedyś, gdy były młodsze, uwielbiały, gdy im czytałam. Teraz lubią robić ze mną nawet tak trywialne rzeczy, jak shopping (zakupy – red.). A poza tym mają bardzo wypełniony czas, bo są znakomitymi uczennicami, mają też regularne zajęcia sportowe. Moja córka zaszczepiła im pasję sportową.
Pani, jak się okazało, ma też duszę sportowca.
- Jestem osobą ciągle ciekawą życia. Propozycja udziału w programie wydała mi się rodzajem daru od losu. Miałam ochotę wziąć udział w czymś, co nie jest powszednie. Troszkę może za późno, bo kondycja fizyczna z upływem lat jest coraz gorsza zwłaszcza, gdy się o to nie dba... (śmiech)
W pani przypadku nie sprawdza się twierdzenie, że z wiekiem ubywa fantazji?
- Kompletnie nie! A ponieważ teraz zdobyłam różne doświadczenia, i nie zawsze jest się zwycięzcą, więc myślę sobie, że u mnie śmiałość przegania jednak umiejętności (śmiech). Albo inaczej: umiejętności nie doganiają śmiałości.
Zawsze tak było? Walczyła pani do utraty tchu...
- W dzieciństwie i młodości kochałam sport! Lekkoatletyka, królowa sportu, była też moją królową. Córka z kolei bierze udział i wygrywa runmageddony (ekstremalne biegi z przeszkodami – red.). Uprawiają go wszystkie trzy, córka z wnuczkami, w swo-ich kategoriach wiekowych. Zosi i Helenie bardzo się to spodobało, bo są takie waleczne...
Ciekawe w kogo...
- Właśnie w ostatni weekend kibicowałam dziewczynom. Trochę żałuję, że w czasach, gdy byłam młoda, nie było takich rzeczy, bo pewnie też bym się skusiła.
Jesteście teraz więc takimi czterema, wspaniałymi, ekstremalnymi babkami?
- Mhm... Tak. Chociaż wychodzi na to, że największym szaleństwem to jestem teraz najbardziej skażona ja. (śmiech)
Wydaje się pani bardzo opanowana, w tym programie też. Pani głos działa na innych kojąco, relaksacyjnie. Taka spokojna jest pani też w życiu?
- We mnie jest dużo pokładów gwałtowności. Jednak całe życie nic innego nie robię, jak tylko próbuję okiełznać tę swoją porywczą część natury. Zwłaszczaw kontakcie z osobami trzecimi. Bywam więc w środku gejzerem. Ale na zewnątrz – spokój.
To bardzo trudne, prawda?
- Gdy człowiek jest nafaszerowany złotymi myślami, to potem – żeby żyć w zgodzie ze sobą – jest w takim mentalnym rozkroku. Jeżeli ja wiem, że krzyczy ten, kto nie ma nic do powiedzenia, to oczywiście panuję nad emocjami. Zwłaszcza wtedy, kiedy właśnie powinnam komuś brutalnie, nie przebierając w słowach, wygarnąć – to ja wtedy się mityguję.
Co pani wtedy robi? Oddycha głęboko, liczy?
- Nie wiem. Myślę, że mam pewne rzeczy wytrenowane, dzięki zawodowi. Mówię, że jestem ostatnim żyjącym zawodowym lektorem. Bo kiedyś był taki zawód. W radiu spiker to był ktoś, kto czytał na żywo wiadomości, podawał czas i komunikaty, a wszystkie audycje były nagrywane i do tego potrzebny był lektor. Audycje przygotowywało się pod okiem reżyserów radiowych. Trzeba było umieć opanować emocje, to co nam w duszy akurat gra. Wszystko jedno czy jesteśmy w fantastycznym nastroju, czy wręcz przeciwnie – wchodząc do studia zostawiamy to wszystko za sobą, za drzwiami. Za mikrofonem zostaje tylko głos i tekst. Tak, mam to wytrenowane.
A potrafi pani sobie przekląć?
- Przeklinanie to jest coś, co przychodzi mi nawet z łatwością. (śmiech)
Córka poszła zawodowo w pani ślady?
- Na początku poszła w zupełnie inną stronę, skończyła studia ekonomiczne. Teraz prowadzi nasze rachunki, czyli naszej firmy, i robi to wybornie. Ja zajmuję się pracą, ona zyskała czas, by poświęcić się dzieciom. I, jak widać, są efekt tego zaopiekawania. Zdarzyło się jednak tak, że córka zgodziła się wystąpić ze mną w reklamie. I okazało się, że jest to początek czegoś nowego. Usłyszano ją, że ma podobny głos i kilka lat temu zrobiła kartę mikrofonową. Teraz też czasem czyta. Okazuje się, że los może mieć wobec nas swoje, inne, plany.
Jako dziecko nie chodziła ze skakanką i nie udawała, że mówi do mikrofonu, jak pani?
- O paradoksie, gdy była mała i całymi godzinami przebywała ze mną w studiu nagraniowym. Kiedy pojawiła się akurat potrzeba, by powiedziało coś dziecko – za nic nie chciała.
Co trudniejsze: skok na bungee czy różne sytuacje w życiu?
- Zdecydowanie trudniej przetrwać jest w życiu, niż w programie.
Rozmawiała Anna Ratigowska