Krystyna Giżowska: O mojej chorobie wiedział tylko mąż!
Życie boleśnie ją doświadczyło, ale wygrała walkę z nowotworem. Krystyna Giżowska (63 l.) nie traci optymizmu i radości...
Dobry Tydzień: Życie pani rodziny obfituje niezwykłe zdarzenia. Zaczęło się od pani ojca, który uniknął śmierci w kopalni.
Krystyna Giżowska: Rodzice po wojnie w poszukiwaniu miejsca do życia trafili do Wałbrzycha, gdzie mój tata zatrudnił się jako górnik. Codziennie chodził do pracy, aż nagle zaczął mieć złe przeczucia. Któregoś dnia poprosił kolegę, by zamienił się z nim na szychtę, a ten się zgodził. Niestety, był wybuch metanu, zginęli górnicy. Wtedy ojciec postanowił, że więcej nie pójdzie do pracy w kopalni i wyjechaliśmy na Pomorze. Od tej pory zawsze nosił ze sobą obrazek z wizerunkiem św. Barbary. Powtarzał, że dzięki tej świętej jeszcze ciągle chodzi po tym świecie.
Pani życie też kilka razy było zagrożone, np. wtedy, gdy brawurowo wyskoczyła pani z pędzącego pociągu.
- Błędy młodości i brawura. Po prostu przespałam stację, więc kiedy się obudziłam, postanowiłam szybko wyskoczyć. Do dziś mam szramę na nodze.
Została też pani oszukana, gdy wróciła z intratnego kontraktu w Niemczech. Straciła pani wiele z tego, co zarobiła.
- Pół roku śpiewałam w słynnym berlińskim Friedrichstadt-Palast. Kiedy wróciłam, byłam w ciąży i gdzieś musieliśmy z mężem zamieszkać, złożyć przywiezione rzeczy. Ktoś nam powiedział, że jest mieszkanie do wynajęcia w Warszawie. Zapłaciliśmy za wynajem za rok z góry, ale gdy pojechaliśmy pod wskazany adres, okazało się, że takiego mieszkania w ogóle nie ma. Na szczęście kolega pomógł nam wynająć mieszkanie w Łodzi.
Z mężem, Wojciechem Olejnikiem, od ponad 30 lat tworzy pani szczęśliwy związek.
- Jesteśmy małżeństwem, ale też pracujemy razem. Wojtek gra na perkusji, pomaga przy realizacji dźwięku. Bardzo dużo czasu spędzamy wspólnie, na koncertach, w trasie. Nie mamy kiedy za sobą zatęsknić. A powodów do spięć nigdy nie brakuje. I przyznam, że zdarzały się nam bardzo trudne sytuacje, więc wszystko mogło źle się skończyć. Ale nam się udało.
Jak państwo przezwyciężaliście kryzysy?
- Zawsze umieliśmy pójść na kompromis, raz ja ustąpiłam, raz mój mąż. No i lubię załatwiać sprawy do końca, a nie zamiatać pod dywan. Rozmawiam, wyjaśniam, czasem jestem nieznośna i wkurzam Wojtka. Jednak staramy się nie iść spać pokłóceni. Na koniec dnia zawsze musimy powiedzieć sobie: „Dobranoc”.
Wcześniej była pani zamężna.
- Szaleństwa młodości. Nie mieliśmy dzieci, więc łatwiej było się rozstać. Nie lubię o tym mówić.
Pani radością jest syn. Nie chciała pani więcej dzieci?
- Miałam 36 lat, gdy urodził się Marcin, więc i tak to było dość późno. Bardzo dużo wówczas z mężem pracowaliśmy, a wtedy w trasy wyjeżdżało się na kilka tygodni. I proszę mi wierzyć, nie panowały tam warunki dobre dla dziecka. Dziś jest inaczej, przede wszystkim nie ma miesięcznych czy kilkumiesięcznych tras. Bardzo chciałabym mieć córkę, bo córka to taka przyjaciółka mamy, zawsze przyleci do domu i „mamuś, mamuś”. I na zakupy pójdzie z matką. Gdybym miała bardziej ustabilizowaną pracę i była młodsza, na pewno miałabym więcej dzieci.
Zostanie pani wkrótce babcią?
- Nic mi o tym nie wiadomo. Teraz młodzi najpierw chcą się urządzić, mieć mieszkanie, dobre zarobki, bo chcą zapewnić dziecku jak najlepsze warunki. Może się kiedyś doczekam.
Za co pani ceni męża?
- Za to, że nie ma u nas typowego podziału ról. Wojtek zawsze lepiej wiedział, jak ubrać dziecko czy jakie lekarstwo zaaplikować, gdy było chore. Był zaradny, opiekuńczy. Mąż też dobrze gotuje, lubi robić zakupy, zna się na biznesie. To on planuje nam dzień. Po prostu razem nam lepiej, niż osobno. Ja wiem, że mogę na niego liczyć, on wie, że może liczyć na mnie.
To mąż był największym wsparciem, gdy zachorowała pani na raka?
- Był jedyną osobą w rodzinie, która o tym wiedziała. Nawet syn nie był wtajemniczony. Nie chciałam nikogo więcej martwić.
Dziś usilnie namawia pani kobiety do badań.
- Wyczułam guzka sama, gdy się badałam w domu. Zrobiono mi mammografię, która nic nie wykazała. To było kilkanaście lat temu, więc może mammografy nie były tak dokładne. Ja jednak uparłam się, że chcę mieć USG, bo ja lubię sprawy załatwić do końca. I znaleźli guza. Przeszłam operację, uratowano mi pierś i życie. Ale to nie jedyna moja operacja. Kiedyś zaczęłam puchnąć, pobolewało mnie podbrzusze, więc poszłam do mojej pani ginekolog, a ona skierowała mnie do szpitala. Powiedziałam lekarzom: 'Usuwać wszystko, a nawet z zapasem, jak trzeba'. Okazało się, że trzeba było. Bo później nie byłoby ratunku.
Patrząc z perspektywy na swoje życie, wierzy pani, że ma dobrego Anioła Stróża?
- Wierzę i rozmawiam z nim często. On czuwa nade mną, opiekuje się mną, on daje dobre rzeczy. Uważam, że każdy ma swojego anioła, ale nie każdy jest tego świadomy.
Co dziś panią cieszy?
- Koncerty, kontakt z publicznością, to, że ludzie pamiętają o mnie, wciąż chcą się ze mną spotkać. Koncerty trzymają mnie w możliwie dobrej kondycji. Zresztą zawsze byłam lepsza na koncertach niż w studiu. Dziś dziękuję losowi, że mam miłość, trochę spokoju w domu, trochę pracy i trochę zdrowia. Dziękuję po prostu za życie.
Rozmawiała: Iwona Spee
***