Małgorzata Pieczyńska dumna z syna: Jest wolny, nie ma kredytu!
Małgorzata Pieczyńska za swój największym sukces pedagogiczny uważa to, że wychowała syna na wolnego człowieka, który w dorosłym życiu zdecydował się pomagać innym. "Inni może wspinają się po szczeblach kariery, zaciągają kredyty na nowe domy, samochody, meble. Ale Victora nie kręci zarabianie pieniędzy na skórzaną sofę. Jest wolny!" - mówi aktorka.
Pani przebywa dziś więcej w Polsce czy w Szwecji?
Małgorzata Pieczyńska: - Zdecydowanie w Szwecji. Od początku roku do końca sierpnia pracuję na planie szwedzkiego serialu "Zanim umrzemy". Gram w nim matkę jednego większych sztokholmskich mafiosów. Wcześniej miałam okazję wystąpić w kultowym szwedzkim serialu kryminalnym "Johan Falk", w 15. już serii, jak również w politycznym thrillerze "Oczy niebieskie".
To w Polsce pani dziś tylko bywa?
- Tak. Teraz mam zdjęcia do jednego z nowych odcinków "Ojca Mateusza" i gram w "M jak miłość". Zeszły sezon był pracowity też w teatrze, bo grałam w komedii "Kochanie na kredyt", a także miałam premierę dramatu "Pokrewieństwo dusz".
Czyli ciągle żyje pani na dwa domy. To chyba nie jest łatwe.
- No nie. Do Polski podróżuję średnio dwa razy w miesiącu. Latam wyłącznie z podręcznym bagażem, bo nie mam czasu się przepakować. I ciągle mam poczucie, że zarówno w domu w Sztokholmie, jaki i w Warszawie coś zaniedbuję, bo przecież ciągle pracuję. Jednak przyloty do Warszawy mają też dobre strony, bo w stolicy mieszkają moi rodzice, więc często ich odwiedzam.
Ale jak widać życie prywatne na tym nie cierpi. Od 30 lat jest pani z tym samym mężem. Jak to się robi?
- Mam takie życiowe motto, słowa dramaturga, poety i reżysera Helmuta Kajzara: Postaraj się z codziennego krajania chleba uczynić krojenie tortu urodzinowego. Trzymam się tej zasady. Mój mąż Gabryś jest mistrzem w przekazywaniu pozytywnego komunikatu. Nie chcę się nim chwalić, bo reklama jest dźwignią handlu, a ja nie zamierzam go przehandlować (śmiech). Ale nie ma dnia, żebym nie usłyszała od niego komplementu. Lubimy spędzać ze sobą czas, zawsze mamy temat do rozmowy.
Problemy małżeńskie was nie dotyczą?
- Oczywiście, że tak, ale po prostu rozwiązujemy je. Rozmawiamy, używamy merytorycznych argumentów. Nie kłócimy się, nie podnosimy głosu. Uważam, że problemy są po to, żeby je rozwiązywać, a nie rozbijać związki. Jeśli się ich nie rozwiąże i tak wrócą, w najgorszym wypadku, w kolejnym związku
I zawsze tak się da?
- Raczej tak. Tylko raz zdarzyło mi się, że podjęłam decyzję o której z góry wiedziałam, że będzie fatalnie odebrana przez mojego męża. To był istny spisek, mój i teściowej. Nie pytając Gabrysia o zdanie, kupiłyśmy mojemu synowi Victorowi psa, owczarka nizinnego. Victor nie ma rodzeństwa, mieszkał tylko z dorosłymi ludźmi. Uznałam więc, że powinien mieć kompana do zabaw. Wiedziałam też, że pies nauczy go bezwarunkowej miłości, opiekuńczości, odpowiedzialności.
Przyjechałyście z psem i...
- Gabryś był zaskoczony i zły. Nie rozumiał jak mogłyśmy tak postąpić, nie pytając go o zdanie. Odpowiedziałyśmy, że doskonale znałyśmy jego zdanie i nie chciałyśmy się sprzeciwiać, w związku z tym pytanie nie padło. Rozumiałyśmy, że zimne argumenty, dotyczące komplikacji, jakie powodowało posiadanie psa, uniemożliwiłyby jego zakup. I tak było. Dużo wyjeżdżaliśmy. Kiedy Victor dorósł, również zaczął podróżować i wtedy zawsze był problem. Ale za to mój mąż został jego najwierniejszym spacerowiczem. Przez wiele lat tworzyli z Flufciem zgrany duet. Nigdy nie żałowałam tej decyzji.
Pani zawsze wiedziała, jak to małżeństwo poprowadzić, żeby się udało?
- Nie zawsze, ale wyciągnęłam wnioski z pierwszego małżeństwa. Moim największym nauczycielem był mój mąż Gabryś. Starszy, doświadczony w poprzednich związkach. Potrafił również wyciągnąć wnioski. Wiedział, co robić, kiedy w naszym życiu pojawił się Victor, a mną zawładnęła burza hormonów.
Mąż poszedł w odstawkę, liczyło się tylko dziecko?
- I nie było żadnych merytorycznych argumentów, tylko jedno wielkie szaleństwo emocjonalne. Myślę, że gdybyśmy tworzyli związek partnerski, np. pary studentów, to byśmy się rozwiedli. Zachowywałam się nie do wytrzymania.
Jednym słowem mieliście pierwszy poważny kryzys?
- Chyba tak, ale ja tego kryzysu nie widziałam. Dla mnie to nie był problem. Ale Gabryś niewątpliwie miał wtedy inne zdanie na ten temat (śmiech).
Victor ma dziś 25 lat. Jakie są wasze relacje?
- Przyjacielskie i jestem z tego bardzo dumna. Bo przyjaźń z dorosłym synem wcale nie jest taka oczywista. Świat rówieśników jest wielką konkurencją dla rodziców.
Jakaś złota zasada wychowawcza?
- "Do piątego roku życia traktuj syna jak księcia, od piątego do piętnastego jak niewolnika, a od piętnastego jak przyjaciela".
Co dziś robi pani syn?
- Dzieli swój czas pomiędzy Amerykę Środkową, a Europę. Będąc w Salwadorze, zbudował od podstaw sierociniec dla 40 dzieci. Jest bardzo zaangażowany w życie tego ośrodka. Zorganizował np. profesjonalną naukę języka angielskiego, co w przyszłości może pomóc tym dzieciom w kontaktach z turystami i umożliwić znalezienie pracy.
Czy od początku był takim społecznikiem?
- Nie i nie mam pojęcia skąd się to u niego wzięło. Śmiejemy się z mężem, że natchnął go dziadek Misza, który był bursistą w Domu Sierot Janusza Korczaka. Myśl pedagogiczna starego doktora zawsze była obecna w naszym domu. Czasem mówimy z Gabrysiem, że dziadek Wróblewski gdzieś tam z nieba nim kieruje, bo inaczej nie umiemy tego wytłumaczyć. Swoją drogą, gdyby wszyscy ludzie stosowali korczakowskie zasady w relacji z dziećmi, świat na pewno byłby lepszy.
Pani pewnie zna je na pamięć...
- Jest pięć nakazów i pięć zakazów jakie sformułował Janusz Korczak: "nie bij, nie zawstydzaj, nie strasz, nie krzycz, nie lekceważ" oraz: "pocałuj, przytul, pochwal, posłuchaj, pociesz".
Nie martwi się pani o syna, kiedy wyjeżdża?
- Nie. Świetnie zna hiszpański. Zjednuje sobie szybko ludzi i nie wchodzi w konflikty. Nie rzuca się też w oczy. Przez cały pobyt chodzi w jednych kąpielówkach i japonkach, więc właściwie co mieliby mu ukraść (śmiech).
A nie żałuje pani, że nie skończył studiów, nie ma dobrej posady?
- Przez jakiś czas studiował psychologię i kryminologię. Dziś jego największym nauczycielem jest przygoda. Doświadczenia, które zdobywa są cenniejsze niż niejeden dyplom. Inni może wspinają się po szczeblach kariery, zaciągają kredyty na nowe domy, samochody meble. Ale Victora nie kręci zarabianie pieniędzy na skórzaną sofę. Moim największym sukcesem pedagogicznym jest to, że mój syn jest wolnym człowiekiem i samodzielnie nadaje sens swojemu życiu.
***
Zobacz więcej materiałów o gwiazdach:
Aleksandra Jarosz