Małgorzata Pieczyńska szczęście znalazła dopiero w drugim małżeństwie!
Małgorzata Pieczyńska (58 l.) dopiero teraz czuje się w pełni spełniona i szczęśliwa. W szczerej rozmowie z tygodnikiem „Świat i Ludzie” wyjawia, dlaczego pierwsze małżeństwo było takie nieudane.
Jak zaczyna pani dzień?
Od szklanki gorącej wody. Około 6.30 podlewam kwiaty, potem joga na pomoście. Czasem ktoś przepływa na kajaku i pewnie w głowę się stuka, o co chodzi, widząc moje wygibasy. Wcześniej, po przebudzeniu, idę do okien i sprawdzam, gdzie są sarny, czy któraś nie położyła się pod schodami, bo wtedy nie ma jak wyjść. Albo wchodzą na schody i wyjadają pelargonie z donic.
To dzieje się w Szwecji?
Tak, pod Sztokholmem, mamy tam dom na wsi. Stary, w lesie nad jeziorem. Miejsce znam jak własną kieszeń, bo przez 17 lat mieliśmy owczarka, Puszka, z którym chodziłam na spacery. Kocham ten las i znam. Zbieram tam zioła.
Kto nauczył panią takiej wrażliwości na przyrodę?
Tata. Dla warszawskich dzieci to znów nie takie zwykłe. Mieliśmy działkę przy Wale Miedzeszyńskim. Jako dziecko chodziłam z ojcem alejkami. Kiedyś urwałam listek akacji, żeby sobie powróżyć: "Kocha, lubi, szanuje". Ojciec złapał mnie za rękę i lekko pociągnął za długie włosy. "Byłoby ci przyjemnie gdybym tak wyrwał ci garść włosów i sobie powróżył? Nigdy więcej nie rób tego, nie można bezmyślnie kaleczyć żywej istoty". Mój 27-letni syn, Victor, też jest związany z naturą, przyjeżdża do nas, mieszka u nas od maja do października, a w pozostałe miesiące w Salwadorze, gdzie stworzył sierociniec.
"Gdyby od razu wychodzić za mąż po raz drugi, wielu ludzi byłoby szczęśliwszych" - tak pani powiedziała...
Gdy byłam bardzo młoda, ludzie nie robili sobie okresu próbnego, by się poznać, zamieszkać pod jednym dachem. Decyzję podejmowało się na podstawie wyobrażeń, marzeń. To będzie raj na ziemi - tak się myślało.
Za mąż po raz pierwszy wyszła pani, mając 18 lat. 18-latek to jeszcze dzieciak.
Chciałam być już samodzielna. I miałam przekonanie, że mam rację. Owszem, byłam dzieciakiem, upartym, ale przy tym byłam też jakoś dojrzała. A ponieważ wychowuje się dziecko dla świata, dla wolności, nie dla siebie, moi rodzice tak wychowywali i ja, to czasami płaci się za to wysoką cenę. Bo wybór, którego dokonuje młody człowiek, nie musi się nam zawsze podobać.
I to wiedzieli pani rodzice?
Tak. Usiłowali tłumaczyć, że to pochopna decyzja. Ale nie mieli nic do powiedzenia. Tak mnie wychowali, więc tak mieli.
I?
Rozwiodłam się po 6 latach. Może niepotrzebny był ten ślub, ale szczęśliwie nie mieliśmy dzieci, nie było więc poważnych konsekwencji na całe życie. Mogliśmy po prostu się rozstać. Kolejne małżeństwo zawarłam z kompletnie innym człowiekiem. Nie jest to oczywiste, bo ludzie najczęściej wiążą się po rozejściu dokładnie z takim samym typem.
Nie chciała pani trwać w związku mimo wszystko?
Ja miałabym trudność z podjęciem decyzji o rozejściu. Być może podjęłabym ją odważnie, ale kiedyś, potem. Szczęśliwie podjął ją mąż. Ja bym próbowała leczyć ten związek, naprawiać... Na szczęście zostało to przecięte.
I w taki sposób, niezamierzony, wybrała pani szczęście?
Mój przyjaciel, reżyser Helmut Kajzer, mówił: "Postaraj się z codziennego krojenia chleba uczynić krojenie tortu urodzinowego". To motto mojego życia. Są ludzie, którzy mają focha od obudzenia się, i są tacy, którzy zawsze zobaczą promyk słońca. Mój mąż, Gabriel, ma to drugie. Taki też jest mój syn, Victor.
Syn jest dorosły. Potraficie wciąż wspólnie spędzać czas?
Jest ciężej, bo przecież konkurencja ze strony rówieśników, dziewczyny, jest nieprawdopodobna. Czasem słyszę jak rozmawia ze swoją dziewczyną, Amerykanką, przez telefon.
Świat stoi przed nimi otworem...
Ale oni inaczej już wartościują. Dla Victora nie jest żadnym statusem domek z ogródkiem i wypasiony samochód na raty. To go śmieszy. Ma jedne klapki, jeden t-shirt, dziurawy, a poczucie szczęścia większe niż niejeden menedżer, który jedzie w jego okolice w Salwadorze na dwa tygodnie surfowania. A on ma ten surfing na co dzień. Ma 27 lat i poczucie szczęścia.
Szczęśliwy jak rodzice... Pani drugi raz okazał się szczęśliwy. Jak do tego doszło?
To była miłość od pierwszego wejrzenia. Jednak Gabryś mieszkał 1500 km od mnie, czyli w Szwecji, i wiedzieliśmy, że przy każdym spotkaniu musi być na 100 procent prawda. Na kreowanie się nie było już czasu. Mieliśmy poprzednie związki już za sobą i tego cyrku była już wystarczająca ilość. Musieliśmy być szczerzy wobec siebie, ujawnić swoje mocne strony, ale także słabe. Nie udawaliśmy, że jest się kimś innym. Gabryś palił wtedy papierosy, bo miewa okresy palenia i niepalenia. Nie jestem zwolenniczką palenia, ale kochałam w nim wszystko, łącznie z tym. Nie udawał, że nie pali. Nie mogę mu więc teraz powiedzieć: "Nie pal, bo nienawidzę tego". Mógłby odpowiedzieć: "Ale czy ja kiedykolwiek mówiłem, że nie palę?". Albo dzieci z poprzedniego związku. "To jak moje serce, wątroba, nerki. To są moje dzieci. To jest oczywistość o mnie", mówił. Od początku wykładaliśmy kawę na ławę.
Podczas tych nielicznych spotkań trwał przyspieszony kurs poznawania się.
Przez odległość nie mieliśmy okresu spotykania się "na mieście". Czyli: umawiamy się w kawiarni, ja udrapuję sobie włosy, będę prosto od manikiurzystki, kosmetyczki, taka wspaniała, a ty też wciągniesz brzuch i udrapujesz się po swojemu. Ale to jest kreacja. Jeśli mieszka się w jednym mieście, ten okres godowy może trwać miesiącami, latami czasem. W związku z tym postanowiliśmy razem wyjechać na urlop, na dwa tygodnie.
Robi się coraz ciekawiej. Taki sprawdzian dla związku?
Tak. Po roku zdjęć do "Komediantki" byłam strasznie zmęczona, gdy odwiedziłam Gabriela w Sztokholmie. Oświadczył, że w lutym ma zwyczaj jeździć na Wyspy Kanaryjskie. W Polsce w tym czasie to był kierunek egzotyczny. Ale odważnie powiedziałam, że zapłacę za siebie, odebrałam gażę. I oboje pomyśleliśmy, że musimy się obserwować. Jeżeli coś zazgrzyta tutaj, w tych cudownych, cieplarnianych warunkach, to w normalnych będzie zgrzytać sto razy bardziej.
Nie zazgrzytało?
Nie. A może nie widzi się na początku. Byliśmy super szczęśliwi.
Były spacery, kąpiele...
Były spacery, były kąpiele. Było jak w raju. Cudownie. Miałam wtedy 27 lat, Gabriel - 40. Teraz uśmiechamy się, gdy widzimy synów znajomych, którzy się rozwodzą, mając około czterdziestki i wydaje im się, że życie się kończy. Życie, tłumaczymy, zawsze może się zacząć jeszcze raz.
***
Zobacz więcej materiałów wideo: