Małgorzata Zajączkowska wspomina pracę u Woody'ego Allena: Płaci minimum...
Małgorzata Zajączkowska (62 l.) to jedyna polska aktorka, której udało się zagrać u Woody'ego Allena - w filmie "Strzały na Broadwayu". Jak dziś, z perspektywy czasu, wspomina swoją amerykańską przygodę?
Tuż po studiach aktorskich zagrała w "Królowej Bonie", "Epitafium dla Barbary Radziwiłłówny" oraz "Pierścieniu i róży". O wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego dowiedziała się, gdy była we Francji.
Za ocean wyjechała za ukochanym, który chciał spełnić swój "amerykański sen". Myślała, że oznacza to dla niej pożegnanie na zawsze z zawodem. Tymczasem w Nowym Jorku dostała propozycje pracy z takimi gwiazdami, jak Anjelica Huston oraz Glenn Close. Jako jedyna polska aktorka zagrała u Woody’ego Allena. Za oceanem urodziła też syna Marcela.
Po wielu latach wróciła do Polski i... odbudowała karierę. Grała w "Złotopolskich", "Na dobre i na złe", "Drugiej szansie" i "Na krawędzi". Magazynowi "Nostalgia" opowiada, czym jest dla niej Nowy Jork.
Liczyła pani na pracę w Ameryce?
Małgorzata Zajączkowska: - Absolutnie nie. Byłam zakochana w mężu, który chciał pojechać do Nowego Jorku. Po angielsku mówiłam słabo i w ogóle nie myślałam o pracy. A jednak Basia Piasecka-Johnson ufundowała mi roczne stypendium językowe, dawała nam zaproszenia na rozmaite charytatywne imprezy. Miałam jedną wyjściową sukienkę, mąż miał jedną elegancką koszulę i chodziliśmy na te przyjęcia. Bywałam też w jej domu, gdzie poznawałam ludzi z pierwszych stron gazet. Zobaczyłam, jakie mają podejście do życia, czym się interesują. I zaczęłam chłonąć ten świat jak gąbka. To najlepsza szkoła, jaką mogłam ukończyć w Ameryce.
Myślała pani wtedy o sobie jako aktorce?
- Jeśli ktoś mnie pytał o zawód, odpowiadałam, że jestem aktorką z Polski. Ale gdyby nie stypendium językowe od Basi oraz rekomendacja od Agnieszki Holland, nigdy nie dostałabym roli w filmie "Wrogowie" Paula Mazursky’ego. A bez tego pierwszego kroku nie byłoby kolejnych propozycji.
Co dzisiaj z pani amerykańskiego dorobku robi największe wrażenie?
- Oczywiście, rola w filmie Allena, bo rzeczywiście spotkanie z nim jest wyjątkowe. To dla aktora święto. Jemu nikt nie odmawia, nawet jeśli ma się zagrać dwuminutowy epizod. Okazuje się, że Allen wypatrzył mnie w filmie Mazursky’ego. Propozycja zagrania u niego przyszła, kiedy byłam akurat na wakacjach w Polsce. Zresztą Glenn Close też mnie wzięła z filmu Mazursky’ego. Pewnego razu zapytałam ją: "Glenn, dlaczego ja?". Odpowiedziała, że zobaczyła mnie na ekranie i bardzo chciała się ze mną spotkać w pracy. Amerykanie mają niezwykłą otwartość na drugiego człowieka.
Jak się pracuje z Allenem?
- Jest fajny, bo wszyscy aktorzy zarabiają u niego te same pieniądze - niezależnie od nazwiska. Płaci minimum związkowe plus dorzuca dziesięć procent dla agenta. Siedzieliśmy obok siebie: ja, John Cusack, Dianne Wiest, Rob Reiner, a ja myślałam: "Wszyscy za tyle samo dziś pracujemy". To bardzo przyjemne uczucie.
Jakieś doświadczenia z planów filmowych za oceanem chciałaby pani przenieść do Polski?
- Stany nauczyły mnie niebywałego szacunku do ludzi. Obojętnie, czy grają główną rolę, trzymają kable na planie, czy przychodzą wypowiedzieć dwa zdania, to są ludzie uprawiający ten sam zawód. A oprócz tego to szkoła punktualności, rzetelności i odwagi w podejmowaniu decyzji.
Gdzie pani mieszkała przez te 16 lat w Nowym Jorku?
- Zaczęłam od Bronxu. Potem wylądowałam na Central Park West u Barbary Piaseckiej-Johnson. Od niej wyprowadziliśmy się do maleńkiego mieszkania na 72 ulicy, koło Amsterdam Avenue, skąd wynieśliśmy się na 86 ulicę, koło West Endu. Kolejny, dwupokojowy, lokal był na Manhattanie. A potem było piękne mieszkanie w stylowej kamienicy. Miało dwie sypialnie, dwie łazienki i duży salon.
Z widokiem na...
- Z jednej strony okna wychodziły na ulicę, a od strony mojej sypialni i pokoju mojego syna rosły magnolie. Wczesną wiosną rozpościerał się przepiękny widok na ich kwiaty.
Ma pani swoją ulubioną nowojorską porę roku?
- To wczesna wiosna, kiedy wszystko rozkwita oraz Indian summer, czyli druga połowa września. Wówczas drzewa mają cudowne kolory. Znów można zacząć oddychać. Lato w Nowym Jorku jest koszmarnie upalne, a zima zwykle mokra, rozciapciana, błotnista.
I na to nowojorczycy znaleźli cudowną radę...
- O tak! Tydzień po Święcie Dziękczynienia od ponad 80. lat na Manhattanie uroczyście zapalana jest najsłynniejsza choinka na świecie. Na kilkadziesiąt metrów wysoka, wiekowa i mieniąca się milionem światełek. Temu spektaklowi, na który przyjeżdżają ludzie z całej Ameryki, ale i ze świata, towarzyszy pokaz świateł oraz koncerty gwiazd. A potem kto ma ochotę, wkłada łyżwy i śmiga na lodowisku przygotowanym wokół drzewka. Kiedy Marcel był mały, braliśmy udział w tej inauguracji każdego roku. Choinka rozświetliła całą fantastycznie udekorowaną przestrzeń Rockefeller Center, a miasto w tym czasie tonie w baśniowych dekoracjach. Każdy zaraża się tą magią. Hindusi, Chińczycy, którzy mają sklepy otwarte całą dobę także w święta, też ulegają bożonarodzeniowym zwyczajom.
Kim byli pani sąsiedzi?
- Ludzie różnych narodowości i wyznań, ale wszyscy pamiętają, kiedy są twoje święta. Na drzwiach zawieszaliśmy świąteczne wieńce. Klatka schodowa w tym czasie wyglądała bardzo przytulnie. Wpadaliśmy do siebie ze smakołykami i życzeniami albo wrzucaliśmy do skrzynek pocztowych kartki świąteczne.
Nowy Jork to miasto, w którym można zapuścić korzenie, czy przeżyć krótką, acz fascynującą przygodę?
- Korzenie da się zapuścić, ale trzeba pogodzić się z tym, że jest koszmarnie drogi. Musisz mieć dużo pieniędzy, żeby Manhattan konsumować pełnymi łyżkami, inaczej dostajesz resztki. Ale to miasto potrafi oczarować. Uwielbiam nowojorską bezinteresowną życzliwość, uprzejmość i otwartość na ludzi.
Rozmawiała: Beata Banasiewicz
***
Zobacz więcej: